On Everyday Violence in the Shadow of the Steering Wheel
(Why do I feel afraid just trying to cross the street?)
I wrote this out of protest. It’s not a report, nor is it an attempt at a general diagnosis. It’s a record of the everyday — of the kind of violence that hides in routine. Of those moments when your body tenses in fear, even though all you wanted was to get to the other side of the road.
Written in fragments: out of anger, helplessness, the need for a voice.
If you're afraid to cross the street too — maybe this text is for you.
I walk. Every day. For health, for clarity, for beauty. I walk through suburbs, estates, 50 zones, zebra crossings, roundabouts — through the myth of Irish road decency, which doesn't hold.
Because every step now feels like entering a war zone. I’ve had my licence for 33 years. Not a single fine. Not a single penalty point. I drive slow. I watch my mirrors. I stop for pedestrians. I know both sides. But now, as a pedestrian — I’m a target. I’m an obstacle. Something in the way of the next appointment.
Every day in my estate I watch the same performance: speed demons, phone queens, lads doing 98 km/h where it says 50. Two speed indicators blinking red and every time — 8 out of 10 cars are speeding. As if the speedometer measures manhood. As if rules are insults.
I read the Garda reports: 1,430 drivers caught speeding over a weekend. Some flying at 178 km/h in a 120 zone. But where is the Garda when a child can’t cross the road to school? When local drivers ignore zebra crossings like they’re optional?
This isn’t occasional. This is systemic. It’s daily violence. Normalised. Ignored. Wrapped in car commercials with words like Freedom and Go Further.
And then come the rainy weeks. Endless drizzle, every pothole a puddle. And some drivers — even when they see me standing there, soaked — hit those puddles at full speed. They splash me deliberately, as if the wave of dirty street water was some badge of power. I walk home dripping in sludge and fumes, humiliated, shaken. I cry — silently, bitterly — not because I’m weak, but because the cruelty is so casual. Because they drive like they live: with entitlement and no regard for others. BMWs, Audis, shiny cars with drivers convinced they own the road — and the right to make you invisible.
I’ve had cars brush against me — twice — while I was already on the crossing. Both drivers on the phone. They didn’t see me. My body was too quiet, too human, too inconvenient.
Another time, I was honked at — violently — while crossing at a marked pedestrian crossing at a roundabout. She was in a hurry. She got angry at the sight of me. She didn’t think how terrifying that sound is when you’re just trying to cross the road and stay alive.
I’ve had insults hurled at me. Fingers pointed. Faces twisted in rage. I’ve made up colourful words in my head for them — things I’d never say out loud. But I understand now how road rage becomes cultural permission for wider aggression.
Of course, not all drivers. Some stop before I even reach the curb. Some smile. Nod. They exist — but they’re not the rule. They should be.
Ireland has a problem with its driving culture. Not just in stats — in attitude. It’s the language of dominance and disregard. Sometimes I think the most dangerous weapon in this country isn't a knife — it’s the accelerator in the hands of someone who sees nothing but their own time, their own journey, their own bubble.
And so, I keep walking. Carefully. In resistance. Not just for fitness anymore. For protest. For testimony. For those who are too afraid to step out.
I began writing this piece a year ago, sparked by a road incident that intensified my anger. Over the months, I added various observations and experiences. But today, its publication feels imperative — a compulsion, a raw wound. On May 11, 2025, in Dublin, during a routine speed check, Garda Kevin Flatley was tragically killed. He was struck by a motorcyclist traveling at excessive speed. This heartbreaking event starkly highlights the dangers present on our roads and how quickly tragedy can strike.
O przemocy codziennej w cieniu kierownicy(Dlaczego jest we mnie strach, gdy chcę przejść przez ulicę?)Napisałam ten tekst z potrzeby sprzeciwu. Nie jest to raport, nie jest też próbą ogólnej diagnozy. To raczej zapis tego, co codzienne, a jednocześnie przemocowe
– tych chwil, w których ciało napina się ze strachu, choć tylko chciało przejść przez ulicę.
Pisany fragmentami: ze złości, z bezsilności, z potrzeby głosu.
Jeśli też boisz się przechodzić przez pasy
– być może to też Twój tekst.
Maszeruję. Codziennie, od lat. Dla zdrowia, dla urody, dla jasności umysłu. Maszeruję przez przedmieścia, osiedla, strefy 50, przez zebry, ronda i pobocza – przez irlandzką mitologię drogowej przyzwoitości, która nie działa.
Bo od miesięcy, lat – z każdym kolejnym krokiem – wchodzę w pole walki. Mam 33 lata za kierownicą. Mandatów? Zero. Punktów karnych? Brak. Jeżdżę wolno, przepisowo, patrzę w lusterka, szanuję rowerzystów, puszczam pieszych. Wiem, co to znaczy być po obu stronach. Ale teraz, jako piesza – jestem targetem. Jestem przeszkodą. Ruchem drogowym do zepchnięcia.
Codziennie na własnym osiedlu obserwuję drogowych demiurgów – królowie gazu, księżniczki telefonu, panowie i panie 98 km/h na 50-tce. Dwa wyświetlacze prędkości i codzienny teatr przemocy: 8 na 10 jadą za szybko, jakby licznik był miernikiem męskości, a przepis – obelgą.
Czytam raporty: Garda zatrzymała 1430 kierowców za przekroczenie prędkości w jeden weekend. Rekordziści? 178 km/h w strefie 120. Ale nikt nie wspomina o osiedlowych matkach z wózkiem, które nie mogą wejść na pasy, bo nikt się nie zatrzymuje. O dzieciach uczących się w szkole, że na pasach masz pierwszeństwo, a potem konfrontujących teorię z rzeczywistością na rondzie, gdzie pani w SUV-ie trąbi, bo śmiesz przejść.
To nie są incydenty. To jest codzienna przemoc. Normalizowana. Ignorowana. Skomercjalizowana w reklamach leasingowych z napisem Freedom.
A w dni, gdy deszcz nie ustaje tygodniami, a każda dziura zamienia się w bajoro, kierowcy – mimo że widzą mnie na chodniku – wjeżdżają z impetem w wodę. Chlapią mnie z premedytacją: breją, błotem, całym tym ulicznym ściekiem zmieszanym z pogardą. Idę potem mokra, brudna, drżąca i płaczę w sobie – nad tym, jak bardzo nie obchodzi ich drugi człowiek. Nad tą bezmyślnością, butą, nad wypolerowanymi BMW, Audi i innymi błyszczącymi skorupami, które dają im poczucie, że mogą wszystko. Na drodze, jak i w życiu.
Otarło się o mnie auto – dwa razy. Raz kobieta gadająca przez telefon, drugi raz: to samo. Nie widziały mnie. Moje ciało było zbyt ciche, zbyt ludzkie, zbyt zbędne w obiegu stalowych kabin pędzących do kolejnego deadline’u.
W innym przypadku: trąbienie. Wyrok dźwiękowy. Przechodzę przez przejście z godnością, a z auta leci huk. Zaatakowała mnie za to, że istnieję. Bo była spóźniona? Bo miała zły dzień? Bo ja, piesza, naruszyłam świętą trajektorię jej pojazdu?
Słyszę przekleństwa. Widziałam środkowy palec pokazany z uśmiechem. Wymyślam w głowie słowa, które nigdy nie przejdą przez usta, bo nie jestem tą osobą. Ale coraz bardziej rozumiem, jak z agresji drogowej rodzi się społeczne przyzwolenie na przemoc – tej samej, która potem trafia na fora rodzicielskie, na protesty przeciwko 30 km/h w miastach, do parlamentu, gdzie ktoś z pełną powagą mówi, że „piesi przeszkadzają w ruchu drogowym”.
Nie, nie wszyscy kierowcy są tacy. Zatrzymują się, zanim zdążę stanąć. Kiwną głową, uśmiechną się, zwolnią. Ale to powinien być standard, nie wyjątek w galerii cudów.
Irlandia ma problem z kulturą drogową. To nie tylko statystyki, to atmosfera – język siły i przywileju. Czasem myślę, że najgroźniejszą bronią w tym kraju nie jest nóż, tylko pedał gazu w rękach kogoś, kto nie widzi nic poza sobą.
I dlatego maszeruję dalej. Uważnie. Po swojemu. Wbrew. Nie tylko dla zdrowia. Dla oporu. Dla świadectwa. Dla tych, którzy boją się wyjść na przejście.
Ten tekst zaczęłam pisać rok temu, kiedy jedno z drogowych zdarzeń spotęgowało moją złość. Przez kolejne miesiące dopisywałam różne obserwacje i doświadczenia. Dziś jednak jego publikacja stała się koniecznością – przymusem, żywą raną. 11 maja 2025 roku, na drodze w Dublinie, podczas rutynowej kontroli prędkości, zginął funkcjonariusz Gardy, Garda Kevin Flatley. Został śmiertelnie potrącony przez motocyklistę jadącego z nadmierną prędkością. To tragiczne wydarzenie dobitnie ukazuje, jak niebezpieczne mogą być nasze drogi i jak niewiele potrzeba, by doszło do tragedii.