czwartek, 14 sierpnia 2025

O powstawaniu i zanikaniu [01]

 



Obciążenie przechodzi przeze mnie jak most. Pamięta każdy Krok, i twoje Teraz, które stoją na barierce, i Wcześniej, zdzierał skórę z kolan, i Później z kieszeniami wypchanymi kamykami do ważenia snów, i Potem, które z uporem liczy od nowa, chociaż w wyniku zawsze wychodzi liść. Uczę się zależności: oddech zależy od porostów, miłość od wilgoci, a rozmnażanie od zgody nasion na ciemność. Mówię prosto, ale wewnątrz mnożą się wykresy: w arkuszu o nazwie kruchość kolumna magenta świeci jak siniak; tabele przestawne zmieniają rok na rdzę. Mówicie: pogoda. A ja słyszę: przewrót w ciałach niebieskich. Mówicie: lato. Ja: przegrzany język, który paruje składnią. I nie, nie uratuje nas puchar brokuł ani glansowane słówka, wiatr robi swoje, zrywa z domów stare definicje, aż zostaje materiał: włókno żyły, włókno korzenia, włókno zdania, na którym balansuje dziecko. Gdy pytacie, czy przyroda nas kocha, odpowiadam półgębkiem, żeby nie zbudzić przedsionków strachu: ona jest bezlitosną księgową w zieleni, zestawia tlen z glukozą i wyciąga wnioski; kiedy bilans nie gra, przychodzi cicho i zabiera światło z pokoju. A przecież są czasy czułości: kiedy dotykam twojej gorączki i słyszę pisk aparatów w ptasim dialekcie; kiedy kleję z ryżu mapę ucieczek i kładę ją pod językiem, żebyś wiedziała, jak wymawiać katastrofę nie raniąc podniebienia. Mówię wtedy: oddychaj do liścia, nie do lęku. Liść ma metodę, lęk, to tylko efekty specjalne. Wpisuję to w zeszyt o powstawaniu i zanikaniu: Arystoteles miał rację do połowy strony; resztę dopisała gleba, powoli, z marginesami z humusu. Kiedy śnisz, że połykasz termometr, powiedz mi rano, co pokazało szkło: czyje imię przeszło ci przez gardło bez dźwięku; komu oddałaś sól. Nie będę interpretować, będę podlewać. Sny wschodzą, jeśli jest gdzie wsiąknąć. Pod parapetem trzymam słoik z chmurą, której dotknęłaś kiedyś czołem; w razie pożaru otworzę i wypuszczę w niebo twoją dawną ulgę. Czasami jestem okrutna, bo uczę: zależysz od rzeczy, które cię nie widzą. Od gleby, pamięta cię jako zapach; od wody, wymawia cię parą; od ognia, nie przywiązuje się do niczego poza ruchem. I wiem, że to cię kaleczy, jak świeże szkło w palcach; ale tylko tak rozmnaża się myślenie: przez drobne nacięcia sensu, przez blizny, które pod skórą układają się w topografię powrotu. Gdy przyjdzie listopad, pokażę wam sztuczkę: jak rozmawiać z glebą bez słów. Przykładasz ucho. Jeśli słyszysz grzechot nasion, jeszcze jesteś. Jeśli słyszysz ciszę gęstą jak śmietana, też jesteś, tylko w trybie zimy. Nie bój się. Nawet jeśli nie wrócimy w tym samym składzie, wrócimy: jako ugięcie trawy, drżenie w wodzie, znak interpunkcyjny postawiony na końcu zdania, które uczy dziecko rozróżniać światło od gorąca. A gdy zapytasz na głos: babciu, co zrobimy, gdy lasy przestaną nas lubić, powiem brutalnie i czule zarazem: przestaniemy im się narzucać, zaufamy porostom, że rozsądzą granice, i odłożymy nasz bezład na kompost, niech dojrzeje do znaczeń. To jest moja instrukcja obsługi drżenia: zwiąż włosy w węzeł cykliczny, schowaj w kieszeni trzy pestki, w razie nagłego końca żuj wolno do smaku początków. A potem, oddaj powietrzu to, co dźwigałaś do tej pory sama. Zobaczysz: ruszy. Jak most. Jak kora. Jak zdanie, które w połowie przepada, żeby odrosnąć w innym miejscu, już nie twoje, a jednak całkiem w tobie.



poniedziałek, 11 sierpnia 2025

Pęcherzyk powietrza pod skórą

 


Czasami to wygląda tak, jakby ktoś podsunął mi talerz pełen obietnic, a ja łapczywie jadłam, aż do ostatniego przecinka. Każde zdanie wyprasowane, zszyte nicią o grubości włosa, pachnące, jak świeżo otwarta książka w deszczu. I wtedy – rozpruwam. Wyjmuję jeden spread, jakby to była próbka skóry, fragment krwiobiegu, i nagle widzę: brzydkie i martwe. W takich momentach mam w sobie chirurgiczną bezwzględność. Łapię za skalpel i bez żalu wycinam, bo wiem, że każdy martwy fragment zatruwa resztę. Nie ma sentymentu. To nie jest zdrada, to czułość dla całości.

I ten ruch: delete, aż czuję pustkę jak po wyrwaniu zęba, z której powoli zaczyna rosnąć nowa tkanka. Wiem, że wróci. Że jeszcze coś napiszę, może nawet lepiej. Ale nie dzisiaj. Tylko czysta przestrzeń po shit.

niedziela, 10 sierpnia 2025

[I] O smutku, który próbował zostać

 



niektóre słowa przychodzą zbyt wcześnie. 
jak pęcherze powietrza pod lodem. 
zamarzają, zanim można je nazwać. 
włożyłam w kieszeń  kilka drobinek skóry,
resztki paznokci, trochę światła. 
to wszystko, co się trzymało mnie naprawdę. 

kiedy dziecko zapytało: 
czy ziemia może przestać się kręcić, 
odpowiedziałam, że może. 
ale musi najpierw zapomnieć, jak to się robi. 

w tym domu nie uczymy lęku. 
my go hodujemy, karmimy nazwami roślin, 
już ich nie ma, ale pamiętamy zapach. 

zostawiłam ci miejsce między wersami. 
takie, w które można się zapaść jak w mech,
gdy nie wiesz, czy jesteś z tych, 
co płyną, czy z tych, co topnieją. 

nie wiem, czy piszę, czy znikam. 
czy to jest już pożegnanie, 
czy tylko skurcz języka. 

przyroda nie czyta naszych modlitw. 
ale zapisuje błędy, które popełniamy 
w genach naszych dzieci. 
jakby to był zeszyt w linię, 
pełen poprawek po lewej stronie. 

jeśli kiedyś wrócisz, nie mów: pamiętam
powiedz: próbowałem nie zapomnieć.


sobota, 9 sierpnia 2025

Aga Zano, czwarte wymieranie


 




Pisząc o Czwartym wymieraniu Agi Zano, mam wrażenie, że dotykam ciała zbudowanego jednocześnie z warstw geologicznych i językowych. Ten zbiór – cykl wierszy, opowieść w formie fragmentów, porusza się między humusem a rdzą, między szkliwem oka a pyłem opadającym na mchy. W martwej naturze ze szpadlem język rozpycha się w głąb: posiniałe zęby radzieckich motocykli, obce zdjęcia, cudze zeszyty, materie rzeczy i materie pamięci, które można próbować ułożyć, choć wiadomo, że powstanie z tego konstrukcja chybotliwa, jak wspomnienie.

To nie jest opowieść w stylu Tranströmera, gdzie przedmiot błyska olśnieniem ciszy. Tu przedmiot jest ciężki, brudny, od środka spróchniały, a jednak niesie coś na kształt życia.

W Santa Rita da Cascia ciało przyjmuje w siebie odpad: drut, żużel, pszczołę. W środku pojawia się terrarium z żabą, która strzela językiem w cień człowieka – gest jednocześnie komiczny i złowrogi. To surrealizm, ale nie eskapistyczny; raczej taki, który osiada w gruzie i z niego wyciąga dowody. U Zano absurd jest organiczny, jakby wyrastał z cegły, a nie z marzenia.

W kolejnych wierszach przyroda staje się świadkiem i uczestnikiem katastrof. W Pomerania I i z katechizmu ryby dostają nóg, kuny łysieją, trzmiele stają w szeregu. Świat nie odradza się w rajskim porządku – raczej w grotesce i nadmiarze. Jest tu coś z biblijnego katalogu stworzenia, ale przepuszczonego przez czarny humor i język rozkładu. Myślę o Amosie Ozie, ale w wersji, która nie chce ani się wzruszać, ani pouczać – raczej patrzeć, jak ziemia kpi z naszych pomników.

Wiersze oznaczone jako Pomerania I–IV mają pejzaż zarówno geograficzny, jak i psychiczny. Otwierają się ruchem przyjazdu i wygnania:

(…) na początku był pociąg i nie było nic przed pociągiem
nic przed tym miejscem gdzie wyrosło dla nas tyle pustych kamienic (…)

To historia zasiedlenia i przesiedlenia w jednym oddechu; dom pojawia się tu razem z wymazaniem tego, co było wcześniej.

Później ton się ochładza, pejzaż pustoszeje:

a w pierwszy chłodny dzień
mewy przejmują miasto
nie żeby było co przejmować (Pomerania III)

eros/chthónios przenosi ciężar w stronę architektury ciała: pragnienie, żeby nie być z mięsa, lecz z poniemieckiej cegły, ze stalowych belek, z antracytu. Zakochać się w moście, w zajezdni, hodować małe tramwaje i żuć szkło. To nie poetycki ornament, ale uczciwe marzenie o materii, która nie gnije. Bonnefoy mógłby zobaczyć tu ślad swojej rozmowy z ruiną, lecz Zano posuwa się dalej: ruina jest kochankiem, karmicielem, a czasem jamą do spania.

nabyte – to rozproszenie, wyjęcie fundamentów spod całej konstrukcji. Nie mam ci do powiedzenia nic prawdziwego, nie wiem gdzie się zaczynam, a gdzie kończę, koniec bez pointy, jak pęknięcie, które nie boli, bo nigdy się nie zamknęło. Znika wszelka ozdoba, zostaje sama kość mowy, pamięć puszczająca kaczki po wodzie, martwe zwierzę z przyprawionymi oczami. Jakby po całym cyklu nie było już możliwe żadne stwierdzenie ostateczne – jedynie unoszenie się w półprawdzie.

Pomerania IV i dziedziczne wprowadzają ton rozrzedzony, lecz uderzający. Pomerania IV jest zimowe, lekko zamglone, po sezonie, wśród pustych bud i pordzewiałych szczęk. Wszystko purchleje, topnieje, zapada się w mokre grudy, a w tę lepką breję schodzi się jak w intymne nasze małe nigdzie. To nie pejzaż nostalgii, lecz przystanek w obumierającym krajobrazie, który paradoksalnie zostaje w pamięci najdłużej.

dziedziczne zamyka cykl jak pytanie rzucone w ciemność. Kobieta skubiąca tapetę w suchej wannie, przy białym szumie radia. Zano pyta: a jeśli nic sobie nie mówiła, czy to coś zmienia? Ten brak domknięcia jest ostatecznym gestem wobec całości; zostawia mnie w stanie zawieszenia, w którym cykl wcale się nie kończy, tylko odsyła z powrotem w swoje wcześniejsze warstwy, zamiast pozwolić mu odejść.

W Czwartym wymieraniu wszystko jest gęstsze, mniej przezroczyste, bardziej sprasowane. To język, który nie boi się rdzy ani gnicia, a jednocześnie trzyma w sobie dziwną, wykręconą czułość.

Piszę to z poczuciem, że ta książka działa jak warstwa humusu, nie błyszczy, ale karmi, nie daje jasnego obrazu, ale podtrzymuje istnienie. Z każdą kolejną lekturą coś w niej zaczyna kiełkować: niepokój, bliskość, lekko żrące zrozumienie, że świat, chociaż wymiera, zawsze zdąży jeszcze raz się odrodzić, choćby w postaci liszajów, gwoździ, odłamków szkła.


czwartek, 7 sierpnia 2025

Lekcja osmozy

 



Lotność to przecież właściwość nieba, nie boi się opadania,
jak dziecko, które zapomina o ciężarze,
zanim nauczy się upadać z wdziękiem.

W domu z torfu i wosku,
palcami wyjmuję z powietrza kolory,
żeby je przypiąć na ścianie pamięci,
zanim przyjdzie kolejny front.

Sophia pyta, czy sarny mają sny
i dlaczego liście odpadają z drzew,
kiedy w środku są jeszcze zielone.
Odpowiadam: to nie drzewa się starzeją,
tylko świat potrzebuje miejsca dla nowej historii.


Rdzewiejące pręty w ogrodzeniu trzymają w ryzach niebo,
ale przecieka przez nie śmiech, niesiony językiem,
wymyślonym przez dzieci dla kotów i planet.

Sophia śni, że zjada ogień, potem mówi, że nie boi się
topnienia lodowców, bo potrafi oddychać pod wodą.

Zbieram w słoiki wszystkie resztki czułości:
krople po kawie, mgły z torfowisk, przyciskany policzek,
gdy słowo babciu znów zawiśnie nad stołem, jak niezjedzony owoc.

Niech przyroda nas bierze w płuca, w kłącza, w kory.
Niech nas rozkłada na składniki pierwsze i ostatnie.
Zgoda.

Ale jeszcze uczę dzieci jak mówić do deszczu,
żeby nie padał za mocno, jak szeptać do ciemności,
żeby nie zapomniała, że jest tylko przerwą w świetle.


czwartek, 31 lipca 2025

notatka zrobiona z fikrumu i grzmieldziny






czasami jestem zrobiona z fikrumu
materiału o właściwościach niereagowania na cudze zamiary
niewidzialna tkanina z samostanowienia
nie próbuj mnie wtedy czytać jak gazetę przy cudzym śniadaniu
nie ma w tym dramatu nie ma też performansu
po prostu nie

uwielbiam ludzi ale tylko niektórych i tylko w odpowiednich proporcjach
homeopatycznie
ćwierć kropli z kropli w herbacie
nie wlewam ich we własne życie litrami
nie dlatego że nie chcę bliskości
dlatego że zaufanie jest rzadkie jak czerń która niczego nie udaje

znam takich którzy mylą dostęp z otwartością
otwartość z darmowością
a darmowość z bezpańskością
niech sobie pomylą
mnie niech zostawią poza tym
słowo które wypuszczam nie jest do zabrania
to nie jest kamień znaleziony w lesie

nie odpowiadam na każde pytanie
czasem dlatego że zbyt przypomina pytania innych
a ja nie chcę być swoją własną cudzą wersją
to wybór nie mechanizm obronny

nie noszę uraz
kieszenie MAM zbyt małe
ale MAM igłę
zrobioną ze szkła
używam w razie konieczności
nie do zemsty raczej do odzysku

nie pytaj mnie dlaczego nie pytam
to jak wkładanie ręki do cudzej torebki i dopytywanie
a w tej większej kieszeni też nie mogę grzebać

czasem zapadam się w siebie
nie z powodu depresji
raczej dlatego że MAM dosyć patrzenia na ludzi bez skóry
którzy wciąż chcą czegoś ode mnie
bez wstydu bez świadomości

tak
są ludzie bez skóry
ale z ostrzami pod językiem
i zębami z cytatów

a ja
ja nie cytuję
MAM własne słowniki
własne przebiegi
ciałkry
wewnętrzny system mikrosekundowych decyzji
o tym komu wysłać zapach przez zamknięte drzwi
a kogo nie dopuścić nawet do progu

jeśli raz powiem że nie powiem
to znaczy nie
to nie jest może
to nie jest przekonaj mnie
to nie jest zaproś mnie na swoich warunkach

to jest moja cisza
i moje brzmienie

a jeśli ktoś we mnie sięga bez pytania
jeśli się uprze że ma do mnie dostęp
wtedy potrafię zniknąć
zostawić po sobie czarną wydmuszkę
echo
i niech sobie z nim radzi
skoro tego właśnie chciał

nie lubię tego i tamtego
ale przede wszystkim niechcenia cudzej ręki w moim wnętrzu
nikt nie ma prawa klikać we mnie jakbym była otwartą zakładką
z darmowym dostępem do treści premium

to nie jest egoizm to figazm
czyli styl trzymania się z dala od lepkich intencji

nie lubię kiedy ktoś publikuje mnie
beze mnie
jakbym była tropikiem dla jego burzy

moi bliscy wiedzą
zanim zawołam myślę
czy słowo nie ukłuje kogoś kto oddycha głębiej niż trzeba

ryzykuję wzdłuż własnych brwi
ale nie pozwolę komuś połamać paznokci przez moje decyzje

kocham czarne rzeczy
które nie udają że są białe
jak kwiaty ze smoły
jak zapach
zostaje w kościach dłużej niż dotyk
jak sukienka
którą zakładam tylko gdy chcę się rozpaść elegancko

jestem jak flakon
rozszczelniony tylko dla tych którzy znają hasło nigdyniktkomu
ci
co wiedzą nie pytają
ci
co nie wiedzą nie pytają tym bardziej

zaufanie to czarnodana
rzucasz ją raz w czyjeś dłonie i czekasz
czy nie zrobią z niej naczynia na sos sojowy

nie pytam
nie przepytuję
nie muszę
bo widzę kto pozuje do wnętrza
a kto po prostu tam bywa

to że milczę
nie znaczy że nie wiem
to że się nie proszę
nie znaczy że nie zasługuję
to że nie lecę z toporem
nie znaczy że go nie mam pod skórą

jeśli już mnie przyciśniesz
jeśli wdepniesz mi w jakność
jeśli pomylisz dostępność z darmowością

zobaczysz moją najrzadszą formę
grzmieldzinę
czyli ciszę która rozsadza od środka

i wtedy
nie ma już zmiłuj
jest odzyskiwanie
przestrzelenie tego co cudze w moim

a potem znów czarne
znów spokojne
znów pachnące MARSEM
tak że nie wiesz
czy to kadzidło
czy mój ślad


środa, 30 lipca 2025

Las, rzeka i nieposłuszeństwo

 



Minęły lata. Lata, które przyniosły wiele zmian. Moi rodzice kupili działkę pod budowę domu, niedaleko lasu, niedaleko tej samej drogi, którą kiedyś samotnie szłam z malinami w emaliowanym kubku, ze łzami złości i dumy przyklejonymi do policzków. Miejsce to miało być nowym początkiem. I może było. Ale w jego ziemi tliła się tamta historia. Działka była nieduża, ale pachniała prawdziwie: żywicą, mokrą ziemią, latem. I jakimś rodzajem czułej grozy. Niepokojem i wspomnieniami. Czasami myślałam, że to nie przypadek, że trafiliśmy właśnie tam. Któregoś dnia, gdy stałam przy ogrodzeniu, zobaczyłam ich. Tę samą parę, która wtedy, tamtego dnia, spotkała mnie przy rozstaju leśnych dróg. Byli starsi, ale natychmiast ich poznałam. Ich oczy miały ten sam wyraz troski, ten sam rodzaj zmartwionej łagodności. Ujrzeli mnie i ich twarze zmieniły się, rozpoznałam moment, w którym odżyło wspomnienie. Podeszli do płotu. Opowiedzieli mi i mamie, że nie raz wracali myślami do tamtego spotkania. Mówili, że kiedy mnie zobaczyli, była we mnie jakaś siła i zarazem delikatność, która ich poruszyła. Nie wiedzieli, kim jestem. Czuli, że powinni byli mnie odprowadzić. Ale nie zrobili tego od razu. Cofnęli się po paru minutach, z wyrzutami sumienia. Wtedy już mnie nie było. I do dziś pamiętali to uczucie niepokoju. Jakąś ranę otwartą w pytaniu: co, jeśli się coś stało? Stałam wtedy w ogrodzie z rękami opartymi o deski płotu, i czułam, że ciało ma pamięć. Jakby las za plecami, droga pod stopami i ich głosy skleiły się w całość. Jakby to miejsce nie było przypadkiem, ale kołem, które musiało się zamknąć. Ich obecność była potwierdzeniem tego, że historia dzieje się nie tylko raz.

Tamten dzień, kiedy przeszłam sama przez las, zaczął się przecież od malin. Malin i gniewu. Dumy. Od kubka, który był mój. Emaliowany, z odpryskami, jasny jak mleko z błękitnym rantem.

Miałam może sześć lat, tyle co Sophia, może trochę więcej. Jeszcze nie chodziłam do szkoły, więc lato było przede wszystkim całym światem, ciepłym, pachnącym, niebezpiecznym i wolnym. Pamiętam dokładnie tamten dzień, kiedy przyjechał brat mojego taty z Gdańska, taki gość z innego świata, pełen opowieści i powagi, której wtedy nie rozumiałam. Pojechaliśmy razem zbierać maliny, które rosły wzdłuż rzeki Gwdy, wzdłuż jej przybrzeżnych lasów, gęstych i wilgotnych, gdzie ziemia była miękka od liści, a powietrze ciężkie od wilgoci i zapachu żywicy.

Rzeka szumiała cicho, jakby rozmawiała sama ze sobą, jej spokojne fale odbijały światło słońca, które przeciskało się przez liście drzew. Szum wody mieszał się z szelestem liści, a powietrze drgało od oddechu lasu, głęboko, miękko i naturalnie. Gdzieniegdzie na brzegach pojawiały się kępy traw, które poruszały się lekko na wietrze, a ziemia pod stopami była chłodna i wilgotna od porannej rosy. Tam było coś pierwotnego, żywego, ale zarazem cichego i bezpiecznego, jeśli się umiało słuchać. Miałam przecież swój emaliowany kubek, blady, z drobnymi odpryskami. Właśnie do niego zrywałam maliny, czerwone, słodkie i soczyste, pełne leśnego słońca. Zrywałam je i bezwstydnie wyjadałam, ciesząc się ich smakiem. Maliny były słodsze niż cokolwiek innego, co znałam, a ich zapach wypełniał mój oddech. Czułam, jak słodycz rozpuszcza się na języku, jak owoce przyklejają się do palców, wnętrza kubka, do mojej skóry. Zbiór malin był zadaniem, ale dla mnie to była przygoda. Tata jednak widział to inaczej. Dla niego było to jednak zadanie do wykonania, powaga męskiego przedsięwzięcia. Maliny miały trafić do wiadra, nie do mojego żołądka. Jego głos był ostry, szybki, zniecierpliwiony. Każde upomnienie wbijało się we mnie jak drzazga. Ale ja miałam w sobie śmiałość, dziecięcą zuchwałość, a ona rosła z każdym zakazem. To było jak wezwanie do buntu. Mój bunt nie był dramatyczny, ale konsekwentny: kilka malin do kubka, kilka do ust. Patrzyłam ojcu prosto w oczy, z uśmiechem, który był wyzwaniem. Ale tato miał inny plan. On patrzył na las inaczej, bardziej ostrożnie, z troską, która dla mnie była wtedy tylko kolejnym nakazem do zniesienia. Co chwilę mnie upominał, abym malin nie wyjadała z kubka, tylko zbierała i wysypywała do większego wiadra, które ze sobą przywiózł. Nie rób sobie brudnych rąk, mówił, zbieraj porządnie, bo inaczej się zmarnują. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogę po prostu jeść malin, skoro były słodkie i dostępne, i skoro kubek był mój.

Zaczęłam robić to, co dzieci często robią, gdy nie chcą słuchać. Kombinować. Robić po swojemu, a jednocześnie trochę na przekór. Zrywałam maliny, zrywałam je jak mogłam, potem trochę wyjadałam, trochę przesypałam do wiadra, a potem znowu wyjadałam. I znowu. I znowu. Doprowadzałam tatę do czerwoności. Co chwilę się odwracał, krzyczał, upominał, ja zaś zadziornie odwracałam się z uśmiechem na ustach, który wyrażał wszystko: Nie będę cię słuchała. Miałam wtedy w sobie nieustępliwość, dumę i przebojowość, które wtedy wydawały mi się siłą, siłą, którą nikt, nawet mój tata, nie miał prawa złamać. Jeśli się nie podporządkujesz, wrócisz do domu na piechotę!, usłyszałam raz, drugi, trzeci. Jego głos był nagle groźny, ostry jak nóż. Krzyczał, jakby chciał, żebym go usłyszała i zrozumiała, że nie zadziorność, tylko posłuszeństwo ma wtedy znaczenie. Aż w końcu powiedział: To idź sama do domu, skoro nie potrafisz słuchać. Powiedział to z wściekłością, z nieustępliwością w głosie, który musi mieć rację. A ja potraktowałam go dosłownie.

Nazbierałam cały kubek malin. Wystawiłam je na słońce lasu. A potem, bez słowa, oddaliłam się w stronę domu. Szłam przez las, cicho, jakby świat zamarł, tylko mój oddech był głośny, pulsował w uszach. Drzewa szumiały nad głową, ich liście były mokre od rosy, która lśniła na nich jak drobne szkiełka. Pod stopami miałam miękką ziemię, podchodzącą do piasku, który wypełniał trakt. Szłam powoli, ale z każdym krokiem czułam, że rośnie we mnie coś nowego, poczucie niezależności i dumy, że podjęłam decyzję sama. Woda rzeki odbijała błękit nieba, który z wolna gasł i się oddalał, bo lato było już coraz bliżej zmierzchu. Cisza lasu była pełna szeptów, tych niewypowiedzianych historii drzewa, ziemi i wiatru. Miasto gdzieś tam dalej, za lasem, mówiło innym głosem, głosem asfaltu, samochodów, świateł, które nie miały zapachu, ani koloru prawdziwego lasu. Miasto było twarde, nieprzystępne i nie miało dla mnie miejsca, ale las, Gwda i ten kubek malin były moim światem, miejscem, gdzie mogłam być sobą, gdzie mój strach mógł się rozpuścić w szeptach wiatru.

Na jednym ze skrzyżowań, między drogą leśną a drogą prowadzącą do miasta, spotkałam starszą parę. Jechali na rowerach, powolni, spokojni, z twarzami, które znały czas i milczenie. Zatrzymali się, zapytali dokąd idę. Pokazali mi drogę, prostą, choć długą, przez miasto. Ich głosy były ciepłe, bezpieczne, jak gdyby chcieli powiedzieć: Jesteś na dobrej ścieżce, nie bój się. Szłam więc dalej i dalej. Doszłam do miasta. W sukience w kwiaty, bez rękawów, z białym kołnierzykiem i kieszeniami, w sandałach, z pustym kubkiem w ręku, umorusana. Każdy krok po bruku, asfaltowej ulicy, podjazdach i chodnikach był inny, twardy, obcy. Ruchliwe przecinające się drogi, przejścia, dźwięki. Czułam, jak to miejsce, choć obce i obciążone, mówi do mnie, ale inaczej niż las. Miasto mówiło szybko, głośno, z presją i wymagało ode mnie innej postawy, ostrożności, uwagi i podporządkowania. Las mówił wolniej, ciszej, ale mocniej, dawał mi siłę i poczucie własnej wartości.

Dotarłam do domu zmęczona, z wielkim żalem i dumą wymalowanymi na twarzy. Opowiedziałam mamie, co się stało. Była przerażona, niemal zszokowana, że przeszłam sama miasto, że tato dopuścił do takiej sytuacji. Schowałam się w szafie, czekając w ciszy. Mama próbowała mnie chronić, powiedziała, że mnie nie ma, gdy tata i wujek wrócili. Zaczęli się sprzeczać, i to tak głośno, jak nigdy wcześniej. Mama krzyczała, a w jej głosie było coś więcej niż tylko złość, była w niej rozpacz i troska, która aż paliła w piersi. Jak mogłeś? Jak można było tak zostawić sześcioletnie dziecko samo w lesie, a potem przegonić je do domu?! — powtarzała bez końca, a każde słowo brzmiało jak wyrok na ojca. To nie była żadna nauczka! To była czysta nieodpowiedzialność, groźba, która mogła się skończyć tragicznie. Co jeśli coś by się stało? Co, gdyby się zgubiła, potknęła, albo spotkała kogoś złego?! Jej oczy błyszczały łzami, ale wcale nie dlatego, że była słaba, przeciwnie, ta złość miała w sobie moc, której nie potrafiłam wtedy jeszcze pojąć. Tato stał nieruchomo, jakby słowa mamy uderzały w niego niczym ciosy. Widać było, że pierwszy raz naprawdę się przestraszył, tego, co mogło się stać, i tego, co właśnie powiedziała mama. Jego dumna, często nieustępliwa twarz nagle straciła pewność. Zaczął mówić cicho, przepraszając, tłumacząc się, że chciał mnie nauczyć samodzielności, że chciał abym zrozumiała, że trzeba słuchać i mieć szacunek do zasad. Ale mama nie chciała słuchać tłumaczeń. To była przemoc, nie nauka! — krzyczała. To była lekcja strachu, a nie odpowiedzialności.

Zaczęli się kłócić, powtarzając sobie nawzajem swoje racje, każda ze stron tkwiąca w swoim bólu i strachu. W tym ich sporze usiadłam w kącie wielkiej szafy, którą tak bardzo lubiłam, tam, gdzie świat był cichy, ciemny i bezpieczny. Zwinęłam się w kłębek, z kubkiem po malinach, i pozwoliłam sobie zasnąć, z ciężkim sercem, pełnym sprzecznych emocji, ale też z poczuciem, że ta chwila to już koniec czegoś starego. W szafie czułam się chroniona, tam nie docierały słowa i gniew dorosłych. Tam było moje miejsce, gdzie mogłam choć na chwilę zapomnieć o wszystkich burzach.

I teraz, po latach, gdy patrzę na tę samą drogę, widzę dziewczynkę, która nie dała się złamać. Która wybrała siebie. I widzę też ojca, który nie rozumiał, że dzieci nie są małymi żołnierzami. Że bunt dziecka nie jest zagrożeniem, tylko formą wzrostu.

Las to rozumie. Słucha i nie krzyczy. Las jest drogą. Miasto żąda. Ocenia.

Ale największe drogi prowadziły przez tamten kubek. I przez tamto dziecko, które nie pozwoliło się zatrzymać.

niedziela, 27 lipca 2025

Makaron z maliami

 



Sophie mówi, że nie ma nic lepszego
niż makaron smażony na klarowannym maśle
z maliami.

Nie, maliny – poprawiam ją w myślach,
ale tylko przez chwilę.
Bo malie są bardziej –
bardziej czułe, różowe,
zmyślone.
Lżejsze od chmurki nad zamkiem w Koreanii.

Wciąga nitki jak pajęcze mosty,
aż zostają tylko smugi na talerzu
i złoty ślad.

Sophia wie, że świat można wymówić na nowo,
od końca do początku:
maki, malie, malina, malinowiec, maliołek.
W każdym słowie trochę słońca, trochę zaklęcia,
i ani grama powagi,
która przecież niczego nie ocaliła.

Siedzę przy niej,
trzymam widelec jak berło
i czuję, że lepi się we mnie nowa opowieść –
z makaronu, smoka i drzazgi,
która przestała boleć.


sobota, 26 lipca 2025

Mała kulka, boczus i sosik – hymn do trawienia

 




Mówi: boczuś, mówi: sosik, nie mówi: cierpienie zwierząt, nie mówi: przerost wątroby, nie mówi: ludzie umierają na zawały w wieku czterdziestu lat z tą kapustką pod językiem. Kotlecik, kulunia, co ty mówisz, Okrasa, czy język polski musi być serwetką z tłuszczu, czy potrafimy jeszcze zjeść coś bez zdrobnienia? Między kosteczką masełka a mleczkiem leży trup języka, wygodnie, jak na tapczanie w PRL-u. Ktoś go karmił miłością do słówek i pogardą dla znaczeń. To nie kucharz, to ubojnia smaku z mikrofonem, przyprawiona tradycją i znieczuleniem. Słucham i robię się głodna konkretu, głodna języka, który nie wstydzi się być silny, albo chociaż prawdziwy. Więc jak, panie z telewizora? Nauczysz się kiedyś mówić do dorosłych ludzi? Czy zostaniemy w sosiku?

Po szyjkę.
Po smaczek.
Po grobik.


piątek, 25 lipca 2025

O decyzjach i przestrzeni

 




Kilka miesięcy temu dałam sobie czas. Na wyciszenie, na uważne spojrzenie, na decyzję, którą czułam pod skórą już od jakiegoś czasu. Dziś mogę powiedzieć to wprost: zrezygnowałam z członkostwa w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. To nie była nagła decyzja. Raczej proces oddzielania, rozpoznawania, sprawdzania czy to, co kiedyś wydawało się ważne, wciąż naprawdę jest moje. Nie jest. SPP to nie jest organizacja dla mnie. Nie dlatego, że nie cenię spotkań z pisarzami czy nie widzę wartości we wspólnocie zawodowej. Przeciwnie przez ten czas poznałam wiele niezwykłych osób. Ich twórczość, wrażliwość, sposób myślenia, były i są dla mnie inspiracją. Te znajomości zostają. Tak samo jak szacunek do ich pracy i różnorodności dróg pisarskich. Ale jednocześnie nie chcę już być częścią środowiska, w którym to, co ludzie sobie wzajemnie robią, na poziomie relacji, napięć, niejasnych hierarchii, działa na mnie destrukcyjnie. Nie dlatego, że jestem delikatna. Raczej dlatego, że moja praca, pisanie, projektowanie, myślenie, potrzebuje przestrzeni, w której mogę oddychać i ufać. Nie każda struktura musi pasować każdemu. To, że odchodzę, nie oznacza dezaprobaty wobec tych, którzy zostają. Po prostu, wiem, gdzie jest mój środek ciężkości. Wolę go chronić niż utrzymywać pozory przynależności, która nic mi już nie daje. Dziękuję tym, których spotkałam na tej drodze. Wszystko, co ważne, i tak zostaje między nami niezależnie od szyldów.

środa, 23 lipca 2025

chleb z Restauracji „Folklor”



 

Moje wakacje z wnuczką w Polsce powoli dobiegają końca, zostało nam zaledwie kilka dni, i choć cieszę się każdą chwilą, to już czuję to znajome ukłucie żalu, że czas tak szybko mija. Po wielu rozczarowaniach pieczywem, zbyt suchym, zbyt kwaśnym, sztucznie nadmuchanym, doszłam wreszcie do Restauracji Folklor w Jastrowiu. Kilka lat temu to miejsce przeszło kulinarną i estetyczną przemianę pod okiem Magdy Gessler. Wiedziałam, że wypiekają tam na miejscu chleb nie tylko do podawania w restauracji, ale również do sprzedaży. Kupiłam dwa bochny: jeden pszenny, drugi przenno‑żytni. I jestem nimi absolutnie oczarowana. Już sam zapach chleba, który unosi się natychmiast po rozpakowaniu, jest zachwycający, głęboki, lekko słodkawy, niosący skojarzenia z domową piekarnią, ale wyczuwalnie bardziej dopracowany. Skórka, złocista, cienka, a jednocześnie przyjemnie chrupiąca, nie osypuje się, nie twardnieje, tylko harmonijnie dopełnia miękkiego wnętrza. Środek jest sprężysty i równomierny, bez zbędnych dziur czy zbitych miejsc, które często trapią domowe wypieki. Chleb doskonale się kroi, a jeszcze lepiej je. Smak to osobna opowieść, wielowarstwowy, głęboki, ale nienachalny. Delikatna słodycz przeplata się z orzechową nutą i subtelną kwaskowością, która nie dominuje, tylko uwypukla naturalność składników. Idealnie dobrana sól – nie za dużo, nie za mało – czyni każdy kęs kompletnym. To chleb, który nie potrzebuje dodatków. Można go jeść samodzielnie, kawałek po kawałku, z takim samym zachwytem, z jakim słucha się ulubionej melodii. Porównując go do mojego własnego chleba, pieczonego z zaangażowaniem i sercem muszę przyznać: ten z Folkloru jest mistrzowski. Nieprzesadzony, nienadęty, po prostu doskonały w całej swojej okazałości i formie. Każdy detal – od faktury po smak – świadczy o kunszcie i szacunku dla rzemiosła. To miejsce mogę polecić bez zająknięcia. Dla chleba, który naprawdę smakuje jak chleb. I choć tak mało czasu nam zostało, jestem niemal pewna, że jeszcze przed wylotem do domu pobiegnę tam po bochenek, na kanapki na drogę, na zapas, ku pamięci.


poniedziałek, 21 lipca 2025

BABCIU MAŁGOSIU, BABCIU MAŁGOSIAAAAA!

 




Sophia spędza wakacje u moich rodziców. I jest całkowicie do mnie przyssana. Śpi na mnie w nocy, w dzień jestem jej cieniem. A może odwrotnie to ona stała się moim cieniem, małym oddechem przy boku.  Coś się zmieniło. Nagle zaczęła panicznie bać się owadów. Do tej pory żyła z nimi w symbiozie, zaglądała pod liście, przysiadała przy mrowisku, mówiła do pająków. A teraz każdy brzęk to zwiastun końca świata. Wyjście do lasu zakończyło się natychmiastową ewakuacją. I wszędzie niosło się tylko: Babciu Małgosiu, babcia Małgosia, baaaaaabciaaaa! Motyle są wyjątkiem. Motyle mogą istnieć. Są jak przyjaciele z baśni, nie brzęczą, nie gryzą, nie mają zbyt wielu nóg. Przysiadają cicho i odlatują w zachwyt. Próbuję to jakoś ogarnąć rozumem, ten rodzaj przyssania, to często reakcja na zmianę, nową przestrzeń, inne łóżko, zapach porannej kawy, obce ściany. Ale też: efekt rozwoju, intensywnego wzrostu wewnętrznego, kiedy dziecko na nowo potrzebuje czułości i ciała dorosłego jako schronienia. Potrzebuje ciała, które zna. Mojego. W dzień więc robię za ochronę przeciw brzęczkom. W nocy, za poduszkę. I wiecie co? Choć miewam łokieć w żebrach i stopę na twarzy, to jestem szczęśliwa. Tak całkowicie i czule. Bo to minie. Jeszcze moment, jeszcze kilka letnich nocek i dni. A potem zostanie tylko echo tego przeciągłego wołania: baaaaaabciaaaa! Jak mantra. Jak zaklęcie na wszystko, co bzyczy. I tak bzyczy! Bo równolegle, wokół nas, toczy się letnie życie. Kwitną kwiaty, owady są na nich rozkołysane jak okręty. Tylinki, bąki, pszczoły i te wszystkie trudne do nazwania stworzenia. Sfotografowałam je dziś, między jednym a drugim Babciu! Są piękne. I wiem, że któregoś dnia Sophia znów do nich wróci. Tylko teraz potrzebuje mnie bardziej.

Zostawiam Was z tym i ze zdjęciami.