środa, 1 października 2025

Granica

 



Miałam poczucie, że ludzie wyzłośliwiają się na mnie po prostu dlatego, że mogą. To łatwe, rzucić kilka słów, skomentować z przekąsem, podważyć coś, co dla mnie jest ważne, pomówienia sączone do ucha. Nie zaskakuje mnie to, bo środowisko związane z upowszechanianiem kultury bywa okrutne. Wystarczy zajrzeć w historie najróżniejszych twórców, żeby zobaczyć, jak często zazdrość, ambicje czy drobne urazy przeradzały się w otwartą wrogość. To mechanizm, który powtarza się od dawna i nie ma w nim niczego twórczego, raczej podkopywanie innych, żeby na chwilę poczuć się wyżej.

Mimo tego, spotkanie autorskie, które poprowadził Szymon Kantorski, wyszło świetnie. Była uważność, pytania, było miejsce na rozmowę. Po wszystkim dostałam sporo ciepłych wiadomości i refleksji od tych, którzy tam byli. To one zostają, nie anonimowe kąśliwości, ale słowa ludzi, którzy naprawdę słuchali. Nie mam już złudzeń co do części osób, z którymi nie łączy mnie nic poza wspomnieniem dawnych kontaktów. W porządku. Wiem, że nie muszę tam wracać ani niczego udowadniać. Wolę skupić się na tym, co realne, na spotkaniach, czytelnikach, tym co robię, co znajduje odbiór. Reszta jest tylko szumem.


PS

Jestem na rezydencji twórczej. 

Zajęta
Przejęta
Zaangażowana 


poniedziałek, 29 września 2025

glitch

 


Taki piękny portret zrobił Maciej Krajewski w Łazędze Poznańskiej. Było dobrze, serio. Stres odpuścił po dwóch pierwszych pytaniach. Szymon, który prowadził mnie przez to wydarzanie, jest nie tylko świetnym poetą, ale również niezwykle uważnym rozmówcą.

Wykończyłam projekty i nie mam w sobie żadnych wierszy. Zostaną więc powtórki. Będę je tu wklejała, poprawiała na widoku, wykreślała.






Wszystkie zdjęcia © Maciej Krajewski

sobota, 27 września 2025

o książkach

 



Mam dla Was kilka wyjątkowych książek, każda z nich z moim podpisem i dedykacją.

Emiterium
Podróżowanie w przestrzeni – z kolorowymi ilustracjami i moimi grafikami wykonanymi w różnych technikach warsztatowych, w towarzystwie typograficznego światła – 7 egzemplarzy
Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu – 2 egzemplarze

Dla osób, które zdecydują się na łączony zakup, przygotowałam mały prezent – zakładki mojego autorstwa. Niestety zakładek mam ograniczoną już ilość, sporo rozeszło się w Poznaniu z książkami.

Zainteresowanych proszę o kontakt w wiadomości prywatnej.

PS

Zakładki zamówione wcześniej są gotowe i czekają, bez obaw. 


czwartek, 25 września 2025

Bez pudru, skąd się biorą stare baby

 



Był sobie dziad i baba. Kraszewski już wiedział, że ta figura będzie się ciągnąć przez wieki, kaszląca, słaba, skurczona, przywykła do siebie. I proszę bardzo, oto mamy 2025 rok i w 1670 drugiej serii ktoś pyta: Skąd się biorą stare baby?

A ja wam powiem: stare baby biorą się z waszych języków, z waszych żartów, z waszych białych włosów, które wolicie przefarbować niż uznać. Ze stereotypów, które wbijano do głowy od dziecka, że młoda dziewczyna to ozdoba, a stara baba to zawalidroga. Stare baby biorą się z waszego strachu, że czas nie pyta o zgodę. Biorą się też z tego, że nikt nie chce słuchać kobiet po pięćdziesiątce, więc same zaczynają mówić głośniej. A wtedy: o, stara baba. Biorą się z ciał, które już nie chcą wcisnąć się w wasze kanony, z kręgosłupów, które nosiły dzieci, i z rąk, które myły gary i pisały wiersze jednocześnie.

Stare baby biorą się z wkurwu.
Stare baby biorą się z tego, że młode też kiedyś dorosną.
Stare baby biorą się z tego, że inaczej was nie ruszy.

Więc jak w 1670 pytają skąd się biorą stare baby? to się śmieję i odpowiadam: z waszego własnego strachu przed starością. I uwaga, zwalam się wam na głowę. Przyzwyczajajcie się.


PS







wtorek, 23 września 2025

O podobnych tytułach i innych drzewach

 



Dzisiaj jeden z naczelnych pisma literackiego wskazał mi, że tytuł mojego poematu jest podobny do tytułu książki jego koleżanki. I grzecznie odesłał mnie na drzewo. Podziękowałam. Jestem miła.

Tytuły wędrują. Krążą między językami, krajami, księgarniami. Wracają w różnych wariantach, czasem jak echo, czasem jak przypadkowe spotkanie w ciemnym korytarzu biblioteki. Dla córki mojej córki ukaże się – mam nadzieję – już niedługo, choć jeszcze nie wiem u kogo. Dopnę ten projekt, nawet gdybym dla tej jednej książki miała założyć wydawnictwo, bo Sophie co kilka dni pyta, czy jest już dla niej książka. A wiecie, jak to jest z wnuczkami? Nie? To może kiedyś się dowiecie. Sophia to istota pytająca i zmyślająca, wymyślająca i wymagająca, otwierająca coraz to nowe światy.

Niedługo wyjdzie książka innej autorki zatytułowana Czego nie powiem swojej córce. A przecież już wcześniej pojawiła się poetycka publikacja Dla twojej córki.

Na pierwszy rzut oka – zbieżność. Ale literatura zna setki takich sytuacji. Wystarczy wejść do księgarni internetowej i wpisać słowo cisza albo noc: znajdziemy dziesiątki książek o niemal identycznych tytułach. W katalogach Amazona, Empiku, Waterstones czy księgarń dublińskich co chwila natrafiam na Dom ciszy, Księgi snów, Córki…, Matki… powtarzają się schematy, powracają formuły, bo język też jest wspólnym zasobem, a literatura działa na zasadzie rezonansu.

Nie umniejsza to żadnej z książek. Wręcz przeciwnie, pokazuje, że pewne frazy są jak puls epoki, że wybieramy je nieświadomie, prowadzeni tym samym ruchem wrażliwości. Tytuł staje się mostem, nie przeszkodą. Dodam, że Dla córki mojej córki towarzyszy mi od dawna, ten tytuł wisi na mojej tablicy od pięciu lat. Jest częścią mojej pracy, pamięci i wyobraźni. Nie zamierzam go zmieniać tylko dlatego, że ktoś inny wydał fraszki pod nazwą Dla twojej córki. To nie są książki, które można zestawiać obok siebie, bo moja jest poematem rozpisanym na oddechy, na fragmenty pamięci i przyszłości, utkanym z intymnych zakamarków języka.

Warto spojrzeć szerzej. Historia literatury zna dziesiątki powtórzeń: The Night Watch, powieść Sarah Waters i niemal równocześnie zbiór poezji Seamusa Heaneya; The Innocents, Gill Hornby, Francesca Segal i Michael Crummey nadali tak tytuł zupełnie różnym książkom; Silence, arcydzieło Shūsaku Endō i osobna książka Erwina Chargaff a także wielu innych pisarzy; w Polsce powracały tytuły takie jak Dom ciszy, Podróż do…, Córka… każde dzieło inne, każde wpisane w inny język i doświadczenie. Rynek wydawniczy rządzi się swoimi prawami, księgarnie i algorytmy lubią rozpoznawalne frazy. Słowa córka, noc, listy, historia powtarzają się w tytułach na całym świecie, bo działają jak magnes, wywołują emocjonalny odzew. Ale za każdym razem kryją coś innego, osobistą topografię, własną muzykę zdań, odmienne spojrzenie.

Dlatego wierzę, że tytuły podobne są jak irysy w moim ogrodzie, zakwitają równocześnie, niemal tym samym gestem, a jednak każdy kwiat ma inny odcień, inną kruchość płatków, inny moment opadania. I właśnie ta różnica jest najważniejsza.


PS

książka wyjdzie w drugiej połowie 2026 roku. I wtedy się dowiecie gdzie, co i jak, ale tak, jest wydawnictwo, które chce się zapoznać z Sophie i jej mikururu (ruchome pojęcie, rzeczownik osobliwy) – wewnętrzna iskra odwagi, której nie widać z zewnątrz, ale która prowadzi przez ciemność jak lis przez śnieg. U dzieci występuje naturalnie, to one uczą dorosłych, jak mówić nie boję się nawet wtedy, gdy się drży. Mikururu jest też dźwiękiem wydawanym przez serce, gdy właśnie coś zrozumiało.

czwartek, 18 września 2025

Po co mi ta książka (wersja 1001)

 



                                                                           ............      foto: Magdalena Duszyńska


Czasem mam wrażenie, że książka, kiedy już wyjdzie z drukarni, przestaje być książką. Staje się pakietem papieru, który trzeba sprzedać, odłożyć na półkę, pilnować, żeby się nie zakurzył. Rozmieniam się na drobne: jedna wiadomość od kogoś, kto chce kupić, jedno kliknięcie w sklepie, kilka egzemplarzy sprzedanych na spotkaniu. I tyle. A potem zostaje pytanie, którego nie sposób uciszyć, po co to wszystko? Po co się człowiek męczy, układa, szarpie ze słowami i ze sobą, jeśli na końcu czeka cisza? Może właśnie dla tej ciszy. Może dla jednej osoby, która czyta i przez chwilę jest bliżej. Może dla samej siebie, żeby zobaczyć, że coś, co było we mnie, można wyjąć i zostawić na stole jak szklankę z wodą. Nie wiem. Rozterki są częścią tej gry. I może o to chodzi, żeby czasem nie wiedzieć.

A skoro już przy nie-wiedzeniu jesteśmy, 20 października mam urodziny. Książka kosztuje tyle, co dwie kawy latte, albo jedno americano z podwójnym espresso. Zróbcie mi prezent i kupcie ją. By się nakład wyczerpał i… zapomnijmy o niej.

A książkę można zamówić tu https://arsenal.pl/shop/cat/0/product/703528/emiterium

albo u wydawcy fundacja.font@gmail.com

Zachęcam, bo nakład niewielki. 


wtorek, 16 września 2025

Widma codzienności. O „Poltergeist” Urszuli Honek


 



                                                   fragment zdjęcia w tle kolażu - Aldona Cieśla

Układanie Emiterium wyczerpało mnie do cna. Mam jednak w sobie intuicję, kupuję książki, fotografuję i niektóre odkładam, aby poczekały na swój czas. Tak było z książką poetycką Poltergeist Urszuli Honek. Leżała, milczała, aż wreszcie otworzyłam ją i od pierwszych stron pomyślałam: jestem w podobnym punkcie. Sama właśnie złożyłam książkę z widm, pożegnań i rozliczeń. Umazaną śmiercią, odejściem i sobą wplątaną w to wszystko. Czytając, weszłam w temat na nowo, tym razem z perspektywy innej poetki, innych śmierci, innych widm i powidoków.

Czytając Poltergeist, nie mam uczucia, że otwieram zwyczajną książkę poetycką, nie wchodzę w klasyczną poezję, ale w prywatny seans spirytystyczny: tyle że zamiast kręgu i świec mam przed sobą kartki książki, a zamiast medium, podmiotkę, która uparcie i z czułością wywołuje obecność z nieobecności. Poltergeist, to nie tyle zapis żałoby, ile próba oswojenia się z tym, że życie w cieniu zmarłych jest nieuniknione, że oni zawsze będą się odzywać, w szumie telewizora, w skrzypieniu mebli, w oddechu psa, w herbacie, która stygnie w kuchni o trzeciej nad ranem. Już tytuł tomu sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z zakłóceniami, czymś, co powraca nieproszone. Poltergeist to duch hałaśliwy, niespokojny, przenoszący przedmioty, trzaskający drzwiami. Ale w książce Urszuli Honek poltergeist nie przychodzi jako spektakularne zjawisko paranormalne – jest dyskretny, wpisany w rytm dnia. To szmery, które może usłyszeć tylko ta, która nie śpi nocami. To powracające frazy, które nie chcą się odczepić. To codzienne gesty, one stają się rytuałami przetrwania.

Między realnością a widmowością. Pierwszy wiersz, Berlin Alexanderplatz, od razu ustanawia tonację całego tomu. Zaczyna się od wspomnienia:

W nocy Agnieszka musiała znaleźć notes, dzwonić
do dawnych i obecnych przyjaciół. Mówić: nie żyje, tłumaczyć
wszystkie okoliczności. Drżała jej ręka czy głos? (...)[1]

Śmierć zostaje tu wprowadzona jak komunikat, konieczność przekazania wieści. Ludzka reakcja (drżała jej ręka czy głos?) zostaje zawieszona pytaniem, które pozostaje bez odpowiedzi. I od razu pojawia się alternatywna narracja: może wcale tak nie było, może w nocy oglądali Berlin Alexanderplatz. Ta niepewność, czy pamiętam, czy wymyślam, czy było naprawdę, czy tylko oglądałam film, powraca w całym tomie. W tym sensie pisarka wprowadza mnie w obszar literatury widmowej, w której realne miesza się z wyobrażonym, a pamięć staje się niestabilna. To, co naprawdę się wydarzyło, traci na znaczeniu wobec tego, co trwa jako obraz. Czy to było tak, że (...) kręciła gałką i szukała stacji radiowej, lecz odpowiadał jej tylko szum?[2]. Czy może jednak patrzyła w granat nieba? Nie wiadomo i właśnie ta niemożliwość ustalenia faktów staje się głównym tematem tomu.

Jedną z największych sił tej poezji jest jej umiejętność zapisywania detali. Rzeczy i drobiazgi. To nie wielkie słowa niosą wiersze, ale codzienne przedmioty: żel do mycia, podpaski, patyczki do uszu, melonowy spray do włosów, wypity do połowy sok arbuzowy.

Przeczytajcie, koniecznie na głos:

Chcę myśleć o niej jak o żywej. Na przykład o dniu,
gdy wychodziła z drogerii, a w reklamówce niosła żel do mycia,
podpaski, patyczki do uszu. Lewą ręką poprawiała okulary
przeciwsłoneczne w drewnianych oprawkach.
Rzucała cień.[3]

To zapis, który mógłby być fragmentem opowiadania realistycznego. A jednak w kontekście żałoby każdy detal nabiera auratyczności. Rzucany cień to cień obecności, żywa postać, która nagle staje się obrazem wspomnienia. Właśnie takie drobiazgi mają moc większą niż metafory: nie pozwalają mi zapomnieć, że ktoś kiedyś żył. Przypomina mi się w tym miejscu zdanie Barthes’a ze Światła obrazu: że fotografia jest zawsze świadectwem to było. Wiersze Urszuli Honek są jak fotografie w słowach, dowód na to, że ktoś kiedyś niósł reklamówkę, poprawiał okulary, pił sok.

Wiele wierszy tomu rozgrywa się w domu, jako przestrzeni widmowej ale to nie jest bezpieczne schronienie. Dom z tytułowego wiersza jest pełen duchów:

Nie gaś w łazience, proszę męża.
Po dziesięciu dniach organizm się przyzwyczai,
mięśnie przestaną drżeć, ustąpią dreszcze.
Przypomnę sobie nad ranem zaśnieżony ekran
telewizora w pokoju mamy.
Wyciągałam rękę w jego kierunku, żeby odezwał się duch.[4]

Domowe sprzęty, telewizor, lampka, drzwi, zamieniają się w medium kontaktu ze zmarłymi. Zaśnieżony ekran staje się bramą do innego świata. To uderzające: technologia, która normalnie służy rozrywce, tu działa jak narzędzie spirytystyczne.

W innym wierszu czytam:

Jestem w ciepłym, jasnym domu,
uchylam drzwi tylko na moment, żeby wpuścić psa.
(…) Gdybym cię tu wpuściła,
zostałabyś na zawsze.[5]

Dom jawi się jako granica: między żywymi a umarłymi, między obecnością a nieobecnością. Narratorka wie, że wpuszczenie kogoś z tamtej strony oznaczałoby wieczne współzamieszkanie, a jednak drzwi zostają uchylone.

Obok ludzi ważnym uczestnikiem/świadkiem tej poezji są zwierzęta, szczególnie pies. W wierszu Czarny:

Odkąd jej nie ma, dłużej przyglądam się
czarnemu psu, z coraz większym trudem
wchodzi na fotel. Najpierw przednia prawa łapa,
potem lewa. Próba skoku. Rankiem sprzątam odchody,
zmywam mocz. Głaszczę go po grzbiecie, a on odwraca łeb
do okna.[6]

Pies staje się tutaj zwierciadłem żałoby: jego starość, trudność w skakaniu, odwracanie łba, wszystko to przypomina o stracie. Wierzę, że w takich momentach zwierzę odgrywa rolę medium: on wie, że czegoś brakuje, choć nie potrafi tego nazwać. Dla mnie obecność psa w tych wierszach to nie tylko detal realistyczny, ale też metafora: świat żywych, który powoli gaśnie, zostaje spleciony z doświadczeniem ludzkiego braku.

Jednym z najbardziej uderzających elementów tomu są powtarzalne frazy. Mantry przetrwania. Powracają jak zaklęcie:

Nie spać po nocach, oglądać horrory, robić herbaty: czarną, malinową, oolong.[7]

Powtórzenie staje się tutaj rytuałem, obsesją, ale też próbą trzymania się życia. Każdy, kto przeżywał lęk czy żałobę, wie, że to, co ratuje, to właśnie powtarzalność, zaparzanie herbaty, oglądanie filmów, sprawdzanie oddechu męża. Powtarzanie daje poczucie kontroli, choćby złudnej.

Te frazy są dla mnie jak różańce współczesności: nie Zdrowaś Maryjo, ale nie spać po nocach, oglądać horrory, robić herbaty. To liturgia codzienności, w której sacrum i profanum stapiają się ze sobą. Zwraca moją uwagę obraz księżyca jak z kolorowanki dla dzieci; przypominał mały kruchy rogalik.[8] W tej scenie dziecięca niewinność zostaje skonfrontowana z dorosłym lękiem. Dziecko zobaczyłoby rogalik, dorosła osoba widzi kruchość i ulotność, świadomość, że to, co jasne, zaraz zniknie.

Tom nie jest jednak tylko o stracie, jest też o relacjach, które trwają. Dedykacja dla Grzegorza i obraz męża, którego narratorka trąca, żeby sprawdzić oddech, tworzy równoległą opowieść: o byciu razem w lęku. Niezwykła widmowość relacji i miłości.

(…)Stoję nad moim mężem, szczelnie owiniętym kołdrą,
co jakiś czas sprawdzam, czy oddycha, lekko go trącam.[9] 

To gest miłosny i lękowy zarazem: sprawdzanie, czy ktoś jeszcze żyje. Miłość w tym tomie nie jest spokojna – jest podszyta lękiem o utratę. Ale właśnie dlatego wydaje się autentyczna:

(…)kiedy poczułam pierwszy ruch dziecka, już wiedziałam, jak pomieszczę tę miłość (…).[10]

Widmowość przenika więc również relacje międzyludzkie: kochamy, wiedząc, że możemy stracić.

W wielu wierszach pamięć działa jak ciało: trzęsie się, nie śpi, drży, ma dreszcze.

(…)Po dziesięciu dniach organizm się przyzwyczai,
mięśnie przestaną drżeć(…)[11] – pisze autorka. To nie jest pamięć abstrakcyjna, to pamięć somatyczna, zapisana w mięśniach, w bezsenności, w brzuchu, który odmawia jedzenia. Ta somatyzacja sprawia, że tom czytam nie tylko oczami, ale całym ciałem. Czuję te noce, te powtórzenia, te herbaty.

Potykam się również o odwołania do horroru – oglądać horrory, słuchać białego szumu miasta, śmietnik dźwięków, jak w filmach. Ale to nie jest ornamentalne nawiązanie. Horror jest tu metaforą przeżywanego życia: codzienność sama w sobie bywa horrorem, kiedy umierają nam ludzie.

(…)Świat niech pogrąży się w ciemności, ze zwierząt zostaną tylko szkielety. A ludzie, a ludzie niech usychają powoli, żebym mogła powiedzieć: umarli z miłości, nie z przerażenia(…).[12] 

– czuję, że to nie jest cytat z filmu, ale własne zaklęcie: żeby śmierć była czymś znośniejszym, czymś, co można opowiedzieć w kategoriach uczucia, a nie lęku.

I już mam zamknąć książkę, ale przekładam kartkę i otwiera się piosenka dziecięca, absurdalna i tragiczna zarazem:

Nasz kogucik nie żyje, nasz kogucik nie żyje,
Nasz kogucik nie żyje, nasz kogucik nie żyje.
Nie będzie już piał kokodi kokoda,
Nie będzie już piał kokodi kokoda.[13] 

Ten cytat to zarazem kołysanka i lament, śmieszność i rozpacz. Tekst brzmi jak dziecięca wyliczanka – rytm prosty, niemal zabawny. Ale jego treść to czysta śmierć: kogucik nie będzie już piał, a więc poranek nie nadejdzie tak, jak powinien. Nie będzie już znaku odrodzenia dnia. Świat utracił swój rytm.

Wybór takiego cytatu na otwarcie finału książki jest dla mnie gestem przewrotnym i przejmującym. To pokazanie, że śmierć wdziera się wszędzie, nawet w sferę dziecięcych piosenek, w to, co powinno być bezpieczne, naiwne, nieskażone. I jednocześnie: że język, którym opowiadamy o stracie, zawsze balansuje między śmiesznością a patosem.

W drugiej części po rymowance pojawia się mocniejszy akcent, ciało jako archiwum pamięci: Budzić się, ale nie otwierać oczu, połykać asertin. Farmakologia wchodzi w tekst jako codzienny rytuał, równie powtarzalny jak herbaty. Żałoba w Poltergeist nie jest czystą duchowością – jest osadzona w biologii: nieregularne miesiączki, kleszcze u psa, zimno w majowy dzień. Honek przypomina, że śmierć kogoś bliskiego zapisuje się w ciele żywych. Że to, co psychiczne, ma natychmiastowy wymiar somatyczny. A przy tym jest też gest troski wobec męża: cieszę się, że ci smakowało. To przejmujące – nawet w najgłębszej ciemności pozostaje miejsce na codzienną czułość.

I pojawia się jedno z najważniejszych zdań tomu:

Nigdzie ciebie nie ma, a jesteś wszędzie.[14]  

To motto żałoby. Obecność, która nie jest obecnością, ciało, którego nie ma, a które jednak jest w każdym przedmiocie, w każdym geście, w każdej nocy. W trzeciej części narratorka pozwala, by poltergeist przemówił pełnym głosem:

Zostawić na noc uchylone okna, niech będzie przeciąg. Niech skrzypią wszystkie drzwi, szafki, przesuwają się przedmioty, spadają z hukiem na ziemię(…).[15]

To nie jest już cicha obecność – to hałaśliwe widmo, które trzaska, przesuwa, rozbija. Ale nawet w tej grozie pojawia się pragnienie, by śmierć miała sens:

(…)A ludzie, a ludzie niech usychają powoli, żebym mogła powiedzieć: umarli z miłości, nie z przerażenia.[16]

To jedno z najbardziej poruszających zdań całego tomu. W nim streszcza się pragnienie narratorki: żeby śmierć nie była tylko czystym strachem, ale żeby można było opowiedzieć ją w kategoriach uczucia. To oczywiście złudzenie ale właśnie literatura pozwala to złudzenie przechować.

I już w końcowym fragmencie książki pojawia się zaskakujący ton, chwila wytchnienia:

Zbudzić się nad ranem. Po raz pierwszy,
od wielu miesięcy, cieszyć się, że jasno. (…)[17] 

Po całym tomie ciemności i bezsenności ten moment brzmi jak cud. Jasność staje się czymś, czego można się ucieszyć, choćby na chwilę. To początek możliwego powrotu do życia.

Ale zaraz obok – ostatnie pożegnanie:

(…) Zobaczyć cię po raz ostatni i nie
zawahać się pożegnać.[18]

To gest, na który nie było zgody wcześniej. Cały tom to opowieść o niemożności pożegnania i dopiero tutaj, w ostatnich liniach, pojawia się gotowość, choćby chwilowa.

Widzę te fragmenty jako sześć stacji żałoby. Każda z nich pokazuje inny aspekt: absurd i rozpacz, dziecięcy język w zetknięciu ze śmiercią. Mantry powtarzalności, liturgia codzienności, rytuały przetrwania. Farmakologia i ciało, somatyczność żałoby. Hałaśliwy duch, groza i próba nadania sensu, nieobecność, godzenie się. Chwila jasności i gotowość do pożegnania. Dla mnie ta struktura działa jak rekwiem bez muzyki, w którym zamiast chóru i instrumentów brzmią kuchenne garnki, cisza wiejskiego brzasku, szczekanie psów i skrzypienie drzwi. Wszystko, co zwyczajne, staje się głosem żałobnym, cichym, rozproszonym, ale tym bardziej przejmującym, bo rozgrywającym się w naszym własnym otoczeniu, bez wzniosłości i bez odświętności.

Czytając Poltergeist, miałam poczucie, że uczestniczę w czymś więcej niż w lekturze poezji. To było wejście w cudze życie – w jego lęki, powtarzalności, w czułość wobec psa i męża, w pamięć o matce i przyjaciółce. Najbardziej uderzające dla mnie było to, że ta książka nie próbuje budować metafizycznych wizji życia po śmierci. Ona pokazuje, że duchy istnieją w codzienności: w zapachu melonowego sprayu, w uchylonym oknie, w szumie telewizora.

(...) Nigdzie ciebie nie ma, a jesteś wszędzie[19]. I to zdanie mogłoby być mottem całego tomu. Żałoba nie kończy się, bo nie ma gdzie się skończyć. Poltergeist zostaje w domu, w pamięci, w mięśniach, w psie. Dla mnie to tom ważny i piękny, bo uczy uważności na szczegół. Bo przypomina, że pamięć zawsze ma swoją materialność: cień, zapach, dźwięk. Bo pokazuje, że codzienność sama w sobie jest seansem spirytystycznym – tylko trzeba umieć słuchać szmerów.

I kiedy odkładam Poltergeist na półkę, mam wrażenie, że układam go obok własnej książki z widm, że oba tomy – choć napisane przez inne ręce – poruszają się w tym samym polu duchów i śladów, w rozmowie o tym, co nie odchodzi, choć powinno. To spotkanie nieprzypadkowe: dwie opowieści o żałobie i obecności, o słuchaniu ciszy i białych szumów, o próbie oswojenia śmierci w języku. Może właśnie dlatego te książki leżały i czekały na swój czas, bo instynktownie wiedziały, kiedy chcą się ze sobą spotkać.

[1] - Urszula Honek, Poltergeist, Wrocław, Wydawnictwo Warstwy, s. 7.
[2] - Tamże, s. 8.
[3] - Tamże, s. 9.
[4] - Tamże, s. 21.
[5] - Tamże, s. 20.
[6] - Tamże, s. 17.
[7] - Tamże, s. 37.
[8] - Tamże, s. 37.
[9] - Tamże, s. 13.
[10]  - Tamże, s. 42.
[11] - Tamże, s. 21.
[12] - Tamże, s. 39.
[13] - Tamże, s. 35.
[14] - Tamże, s. 38.
[15] - Tamże, s. 39.
[16] - Tamże, s. 39.
[17] - Tamże, s. 43.
[18] - Tamże, s. 43.
[19] - Tamże, s. 38.


Urszula Honek, Poltergeist, Wrocław, Wydawnictwo Warstwy, 2024.




niedziela, 14 września 2025

Jest!

 


Jestem szczęśliwa, że mogę ogłosić: Emiterium jest już dostępna u wydawczyni i w księgarni Arsenał. To książka, w której hortensje nie są tylko kwiatami, pomarańcze owocami a sardynki rybami, to zasłony, pamięć, detektory smutku. To wiersze o tym, co przygniata, o nocach poupychanych pomiędzy miską a niebem, o tym, jak uczyć dziecko, żeby nie myliło koloru z chłodem. Jeśli szukasz książki, która nie udaje prostych odpowiedzi, to właśnie ona. Jeśli chcesz wesprzeć niezależne wydawnictwo i mieć książkę, którą nosi się przy sobie, jak jakiś cichy aparat, zamów już teraz, podaruj komuś lub sobie chwilę ciszy i porozmawiajmy po lekturze. 26 września w Poznaniu.

zamówienia fundacja.font@gmail.com https://arsenal.pl/shop/cat/0/product/703528/emiterium









czwartek, 11 września 2025

O zwierzętach światła

 



Nikt już nie liczy, ile razy najciemniejsze miejsce
w człowieku przecieka przez nos, kiedy przystajemy
nad wąwozem, by udawać, że wciąż chodzi o florę,
nie bakteryjną! Że uczymy dzieci odróżniać
ciepło matki od temperatury zbliżającego się płomienia.
Nie wyjaśniamy, jak gasnąć ze zrozumieniem.

Zwijam swoje wnętrze jak śpiwór po oblężeniu.
Nie jestem ranną, jestem strukturą, zapisaną
w miękkiej tkance trzustki, gdzie każda komórka
zna swoje przeznaczenie, nawet jeśli kończy
jak nagłówek w gazecie: Rozpoznano za późno.

Mówisz: wszystko to fale
więc unoszę choroby w kieliszkach po komunii.
Wyparzam język, by nie przyznał, że wierzę.
Trzymam się za ogona lisa, by zasnąć w domu bez okien.

Pod ścianą leżą rzeczy, które miały być potrzebne:
zawieszone modlitwy, glony ze święconej wody,
bransoletka z błędem genetycznym.
Nie znajdziesz ich w instrukcji do życia.
Są jak ostatni dźwięk z wyłączanego pianina.

Nie boję się znikania, bo ćwiczyłam je od dziecka –
w kolejce po odpuszczenie win
i przy kuchennym stole, gdy pytano
co znowu popsułam.

Światło wchodzi przez pory.
Moja wnuczka rozumie, że bólu nie da się przeoczyć.
Gdy rysuje drzewo, korzenie biegną do góry.
Kiedy płacze, śmieje się mój cień.

A jeśli wszystko jest tylko pamięcią chemiczną?
Jeśli śmierć to forma oddychania?
Przysięgam, przepiszę nasze istnienie w sen –
zatrzymam twoje imię w bursztynie,
zanim przyszłość zacznie mnie szukać po zapachu.

Nie jestem ranną, jestem strukturą
światło wchodzi przez pory
przysięgam, przepiszę nasze istnienie w sen


środa, 10 września 2025

Lekcja świata

 




Kiedy o tym myślę, moje dzieciństwo było utkane ze swobody, której dzisiaj nikt by nam nie darował. Nie było telefonów, GPS-ów, rodzicielskich czujników oddechu, tylko powietrze, którego mieliśmy pod dostatkiem. Mieliśmy siedem i osiem lat mój brat, a wydawało się, że świat należy do nas: obowiązki kończyły się na ziemniakach do obrania i podłodze do zmiatania, a zaczynały się całe krainy, gdzie woda jeziora była bardziej nasza niż kuchenny stół. To tam, w tajemniczej głębinie, nauczyłam się pływać, nie na lekcjach, nie w ramionach instruktora, ale dzięki dziecięcemu uporowi i temu, że w paczce dbaliśmy o siebie nawzajem, jakbyśmy mieli wbudowany radar bezpieczeństwa. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne, że chodziliśmy nad jezioro sami, wchodziliśmy do wody, której dno znało tylko swoje sekrety. Ale wtedy było to naturalne. Każdy krok miał smak przygody, a powrót do domu, lekki dreszcz, czy mama zauważy krople na włosach, czy uwierzy, że to tylko deszcz.

Były też inne wyprawy, na strych, gdy rodzice bawili się w rytmie dorosłości. Wspinałam się z koleżanką po drabinie, a tam czekał świat zamknięty w skrzyniach: sukienki, które pamiętały inne lata, i buty, które szeptały o parkietach, na jakich tańczyły. Wkładałyśmy te skarby, ruszałyśmy na ulicę wyłożoną kocimi łbami i urządzałyśmy własne nocne pokazy mody. Obcasy wbijały się w nierówności, a nasze kroki brzmiały jak echo cyrkowego bębna. Nie wiedziałyśmy, że w ten sposób rujnujemy mamie najlepsze buty, dla nas były tronami do bycia kimś innym. Świat nie był wtedy ani bezpieczny, ani groźny, był po prostu pełen. Sąsiad, który później stał się moim nauczycielem biologii, wyplatał mi wianki, zaplatał włosy, a jednocześnie miał na nas oko. Nie kontrolował, raczej był jak strażnik zza kulis, ktoś, kto nie psuje spektaklu, ale czuwa, żeby nie wydarzyło się nic nieodwracalnego.

Czasem myślę, że dzieciństwo miało swoją własną geografię, mapę ułożoną z kroków po łąkach, z trzasku drzwi komórki, z krzyków gęsi na niebie, które wyglądały jak armia z innego wymiaru. Wiedziałam, gdzie co jest, kto co robi, gdzie można znaleźć jabłka, a gdzie ukryć się przed światem. To była wiedza bardziej intymna niż szkolne lekcje, zapisana w nogach, w oddechu, w oczach wpatrzonych w liście orzecha za oknem babci. I dzisiaj, kiedy o tym myślę, widzę, że tamte dni były jak orzech rozłupany idealnie: wnętrze jasne, świeże, lśniące, a smak, taki, którego nie można zapomnieć, bo raz się go poczuje, zostaje w dłoniach na zawsze.

Były też historie mniej chwalebne, takie, które do dziś wywołują u mnie śmiech pomieszany z lekkim dreszczem. Moja daleka kuzynka, dziewczyna, która miała w sobie odwagę większą niż niejeden dorosły, pewnego dnia postanowiła zrobić ze mnie nową wersję mnie. Najpierw nożyczki, potem igła i nitka. Ścięła mi włosy, tak bezceremonialnie, jakby to była gałąź jabłoni, która zasłania widok na podwórko. A kiedy już patrzyłam w lustro na dziewczynkę z fryzurą na skowronka po burzy, stwierdziła, że brakuje mi jeszcze czegoś i przekłuła mi uszy. W warunkach polowych, bez znieczulenia, za to z powagą chirurga i dumą fryzjera-artysty. Nosiłam te wszystkie błystki, które robiłam z dziadkiem. Dzisiaj bardziej rozumiem spojrzenia mijających mnie osób.

Mama, gdy to zobaczyła, dostała czegoś, co można by spokojnie nazwać erupcją wulkaniczną. Nie gniew, nie złość, to był kataklizm. Gromy latały, drzwi trzaskały, a ja stałam jak ofiara eksperymentu, z uszami pulsującymi jak dwie czerwone latarnie. Do dziś pamiętam to spojrzenie, mieszankę przerażenia, że dziecko mogło paść trupem od infekcji, i oburzenia, że ktoś naruszył świętą własność, jaką były moje włosy. Mama nie darowała mi tego latami, dzisiaj mi o tym przypomniała. Patrzyła na zdjęcia z tamtego okresu jak na kryminalne dowody: O, tu masz tę fryzurę. Patrzcie, co mi zrobiłyście!

A karuzela… ach, karuzela! To była osobna saga. Mieliśmy zakaz tam chodzić, więc oczywiście była to nasza ulubiona destynacja. Karuzela łańcuchowa wyglądała jak urządzenie do badania granic wytrzymałości organizmu. Siadało się na krzesełku, łańcuchy chrzęściły, a potem nagle całość startowała jak rakieta. Ziemia uciekała, wiatr ciął policzki, a ja myślałam, że unoszę się nad okolicą jak ptak, tylko że bardziej przerażony i mniej elegancki. Nie zapomnę, jak po jednym takim locie wracałam chwiejnym krokiem, zielona na twarzy, i w końcu padłam ofiarą grawitacji oraz własnego żołądka. Karuzela nauczyła mnie, że zakazy są po coś, najczęściej po to, by rodzice nie musieli prać po nocach naszych ubrań po zabawie życia.

A jednak, mimo maminych wulkanów, kuzynkowych eksperymentów i karuzelowych katastrof, wspominam tamten czas z uśmiechem. Bo dzieciństwo, choć pełne zakazów, miało w sobie ten niepowtarzalny smak wolności, trochę zakazanej, trochę szalonej, trochę zbyt pachnącej fryzurą na skowronka i karuzelowym zawrotem głowy.

wtorek, 9 września 2025

Sok z ciszy i sardynki

 


Ogólnie, krytyka ma z Tobą problem. Jeszcze niedawno rozsyłałam swoje książki do krytyków. Czasem nawet nie dostałam potwierdzenia, że przesyłka dotarła. Żadnego dostałem, dostałam. Cisza. Zrozumiałam wtedy, że jeśli oni nie podejmują wysiłku, by przeczytać książkę, ja nie będę podejmowała wysiłku, by im ją dostarczać. To prosta wymiana energii. Książka powstała, zrobiłam swoje, została wydana i jest w systemie. Kto zechce, przeczyta. Wystarczy, że doceniają mnie ci, którzy naprawdę czytają, kilka osób, korespondencje z dorosłymi poetami. To dużo więcej niż pusty podpis recenzenta. To mnie podtrzymuje. Może dlatego tak uparcie bronię sensu pisania dla siebie i dla świata jednocześnie. Nie w sensie zasięgów, lecz w sensie obecności. Wiersze towarzyszą mi tam, gdzie codzienność się rozszczelnia. Czasem zaczynają się od najprostszego gestu, od Sardynek w pomarańczy. Dla wielu to absurd: dziwna para, surrealistyczna plama smaku i obrazu. Dla mnie to był gest języka, skurcz, wybój, przegięcie znaczenia.

Właściwie powinnam cofnąć się jeszcze dalej, do Franka O’Hary i jego Dlaczego nie jestem malarzem. To był początek mojej obsesji. Lekkość, rytm, który udaje prozę, a jednak pulsuje jak światło w oknie. Rozumienie abstrakcji nie jako ucieczki, ale jako sposobu noszenia sensu. To był pierwszy krok. A potem zaczęły się plamy: pomarańcze, które nie chciały być metaforą. Sardynki, które wiedziały, że są literą P. Cisza, która nie była brakiem, tylko światłem z lodówki, gdy wracasz nocą z pustymi rękami.

Listopad i grudzień to miesiące, kiedy pomarańcze intensywnie wypełniały moje dni. Przerabiałam je na ciasta, kremy, skórki. Gdzieś obok ryby. I to wcale nie był rytuał kuchenny, to była praca poetycka, choć o tym wtedy jeszcze nie wiedziałam. Tak powstał cykl pomarańczowy, trzynaście wierszy, które nie układają się w hierarchię ani liniową opowieść. To raczej sieć połyskujących połączeń, siatka znaczeń i niesensów, które splatają się w czasie i semantyce. Każdy z wierszy to głos. Czasem sardynki, czasem pomarańczy, czasem ciszy albo światła. Ale tak naprawdę, to głos języka, który tańczy, milknie, śmieje się z typografii, kłóci się z interpunkcją, chce być szczery jak ryba i miękki jak miąższ. To cykl o istnieniu pomiędzy: między literą a obrazem, między metaforą a rzeczą, między tym, co się mówi, a tym, co się tylko przeczuwa. Poezja nie jest tu próbą zamknięcia znaczenia, lecz jego rozszczelnieniem. Piszę tak, bo wolę pęknięcia niż definicje. Bo wiem, że język nie zawsze nadąża za emocją, ale właśnie w tym wyboju rodzi się wiersz. I może dlatego nie mam już potrzeby zabiegać o uwagę krytyki. Poezja nie potrzebuje pieczęci, żeby istnieć. Wystarczy cisza sardynki, cień światła w pomarańczy, margines w notesie. Wystarczy kilku czytelników, którzy rozumieją, że to jest prawdziwy wybór: trwać pomiędzy.



Dlaczego nie jestem owocem 

(wariacja na temat pomarańczy)



Nie jestem pomarańczą. Choć czasem wydaje mi się,
że coś we mnie fermentuje – resztka dnia, który nie został zapisany.

Mogłam być słoikiem. Albo sardynką.
Czasem wystarczy źle odczytać przepis, żeby nie powstało nic,
co można by nazwać obiadem.

Piszę, bo nie potrafię – nie. Choć łatwiej byłoby pójść po farby,
rozstawić sztalugę, i malować tylko to, co się nie rusza.

Na przykład wnętrze mojej torby. Albo kota sąsiadów, zawsze
śpi na boku i udaje, że nie widzi śmierci.

Pamiętam pomarańczę z dzieciństwa – nie owoc, ale kolor dresu,
który mama kupiła na przecenie. Nosiłam go do kościoła.
Pachniał plastikiem i czymś jeszcze – może nadzieją,
że tym razem nikt się nie odwróci.

Wczoraj rozlałam atrament na papierze, miał być notatkami.
Zamiast tego powstał kontur ryby. Może sardynki,
ale bez kontekstu. Tylko ciało i cień.

Nie rozumiem, dlaczego nie mogę po prostu opisać
pomarańczy. Zawsze coś się wtrąca:
ból zęba, wspomnienie o zapachu kremu do rąk,
głos w radiu mówiący o eksplozji bardzo daleko stąd.

Piszę, bo świat mi się nie zgadza. Bo pomarańcza
nie jest tylko owocem. Jest też ruchem ręki,
podaje ją komuś, kogo się jeszcze nie zna,
ale już trochę żałuje.

Nie jestem malarką, bo moje kolory siedzą w gardle
i boją się wyjść. Ale kiedyś, kiedyś może
ktoś wysunie szufladę, i znajdzie tam zeszyt.
Na marginesie – ślad po soku. A obok: jedno zdanie
nie do końca o mnie.




poniedziałek, 8 września 2025

Pod obłokami

 


Nie wiem, czy cień ma w sobie dość odwagi,
żeby zostawić mnie samą na środku pola,
gdzie trawa przypomina język, który utracił słowa.

Może cień woli pić mleko z odłamków gwiazd,
niż dalej udawać, że jest moim przewodnikiem.
Może chce się roztopić w blasku jak cukier w gorącej herbacie,
ale cukier też zostawia ślad –
nie da się wymazać słodyczy, gdy raz dotknęła ust.

Też się boję:
że ziemia rozchyli usta i połknie moją wnuczkę,
że las nauczy ją, jak pachnie rozkład i jak długo
trzeba czekać, by zobaczyć zielony pęd,
który jednak wyrasta, jakby nigdy nie widział śmierci.

Pod obłokami białymi jak nieodpisane listy
idę dalej, rozmawiam sama ze sobą,
udaję, że cień tylko na chwilę się zawahał.
A on już się wycofał w głąb,
tam, gdzie noc i dzień ścierają się jak psy o kość.

Gdybym mogła, zostawiłabym mu prezent:
zakładkę w kształcie księżyca,
kubek pełen niedokończonych zdań,
skórkę jabłka, która jeszcze pachnie dzieckiem.

Ale cień nie potrzebuje niczego,
on zna wszystkie odpowiedzi,
a ja dopiero uczę się pytać.


piątek, 5 września 2025

O darmowych plakatach i drogich logotypach



 autor wiersza © Maciej Krajewski




Poproszono mnie o wykonanie trzech plakatów w poziomym formacie 1494 × 994 mm. Wiersze, kolaże, wszystko dopięte na ostatni piksel. Nie będę się rozpisywać o projekcie, bo to nie on jest tu najciekawszy. Ciekawsze jest to, co przyszło później.

Kiedy skończyłam, przysłano mi logotypy najróżniejszych instytucji. I wtedy pomyślałam: ooo, to nie jest praca wolontaryjna. Bo jeśli urzędy pakują się na afisz, to znaczy, że ktoś w tym łańcuszku bierze wynagrodzenie. Zapytałam więc o umowę. Dowiedziałam się, że jestem bezczelna. Że te plakaty to reklama dla mnie i powinnam być wdzięczna, że ktoś raczy wykorzystać moją pracę do promocji… siebie. Na deser okazało się, że sam prowadzący projekt od początku był przeciwko mojej pracy. I to wiele tłumaczy: skoro nie chciał mnie w ogóle, to dlaczego miałby teraz chcieć traktować mnie uczciwie? W takim układzie zawsze będziesz tą bezczelną, która ośmieliła się zapytać o umowę. To jeden z tych momentów, kiedy widać, jak pięknie wypaczono pojęcie wolontariatu. Zamiast gestu dobrej woli — darmowa siła robocza. Zamiast wzajemności — socjotechnika: zrób, a będziesz miał prestiż. Niech to będzie jasne: za pracę się płaci. Prestiżem nie opłacę rachunków, a reklama tego rodzaju to parodia promocji.

Ponieważ jednak nie lubię marnować czasu, który poświęciłam na malowanie, rysowanie i składanie, wiersze podmieniłam na tych poetów, których sama cenię. I tak powstały plakaty, które nie są cudzą reklamą, tylko moim własnym wyborem. Prawdopodobnie będę to kontynuować.

Wnioski? Proste. Jeśli ktoś mówi ci, że twoja praca to reklama dla ciebie, możesz mieć pewność, że reklama jest tylko dla niego.



autor wiersza © Szymon Kantorski


autorka wiersza © ja


autorka wiersza © Daria Danuta Lisiecka