sobota, 17 maja 2025

Ćwiczenia końca świata

 




(fraza druga)

Córka mojej córki stuka łyżką w czas,
jakby można było ugotować dzień.
Jest coś zbyt kruchego w tych ruchach,
a jednak nienaruszalnego, jakby świat
uczył ją reguł, o których my zapomniałyśmy.

Kiedy mówi mama said the trees are breathing,
nie poprawiam jej, tylko obserwuję,
czy naprawdę to widzi –
że liść potrafi milczeć tak głęboko,
aż boli.



piątek, 16 maja 2025

O przeciskaniu

 


(fraza pierwsza)


I cisnę się, przeciskam dłońmi
pomiędzy domem a głosem,
który rośnie w szczelinach płytek łazienkowych.
Dzieci uczą się czytać z rachunków za światło,
a ja próbuję im wyjaśnić światło
bez rachunku.

Pod skórą: przesyłki z kompostu,
znaki wodne miłości i plamy po rosole.
Wyrzucam wszystko, co nie chce umrzeć w ciszy.
Ziarno pod paznokciem.
Klin pod sercem.
Powiedz mi, kiedy światło się kończy,
i czy mamy wtedy coś powiedzieć dzieciom,
czy tylko przestawić doniczki.

Wiem, że przyszłość nie przyjdzie w wiadomości
ani w spadku.
Zamieni się w bąbel powietrza
pod skorupką jajka, które pękło w kieszeni płaszcza.
Dla niepoznaki.

Słucham nowości na Spotify.
Brzmią jak śmierć podana do łóżka z mlekiem.
Jakby ktoś przez przypadek dotknął mnie myślą.
Dom cały gra, nawet ci, co milczą.
Sąsiedzi, mają okna w moim oknie,
krowy, które nie wiedzą, że są systemem trawiennym
dla świata, który nie umie zwymiotować.

Miłość to przeciek.
Odsączam ją na noc do butelki po oleju,
opisuję datą i chowam za syfon.
Nie dla dzieci. Dla pamięci,
która już nie wróci,
ale może coś usłyszy.

Wystarczy mi ta jedna ulica:
pęknięcie w chodniku,
gdzie Sophia znalazła trzmiela
i dała mu imię,
choć wiedziała, że zdechnie do świtu.

I tak uczymy ją wszystkiego.



czwartek, 15 maja 2025

Z wdzięcznością i zachwytem

 


Anna Blasiak napisała o mnie kilka ciepłych słów dla Anmly – to dla mnie bardzo wzruszające, bo Annę cenię od dawna, a nasza znajomość, choć przez długi czas tylko internetowa, była zawsze prawdziwa i uważna. W tym numerze Anmly znalazły się dwa moje wiersze, które razem przetłumaczyłyśmy na angielski. A co więcej – przeczytała je, pięknie, z wyczuciem i czułością, która potrafi przenieść głos na niezwykły poziom odbioru.

Jeśli macie chwilę i ochotę, zapraszam Was do przeczytania i posłuchania – niech te wiersze znajdą swoje echo i w Waszych dniach:

🔗 Anna Blasiak and Małgorzata Południak translate Małgorzata Południak – ANMLY

Dziękuję, Anno. Za słowa, za przekład, za ten wspólny moment.

środa, 14 maja 2025

Dłoń w dłoni

 




To było wtedy, gdy wszystko pachniało inaczej  żywiej, mocniej, z tajemniczym połyskiem niedopowiedzenia. Miałam sześć lat, no może siedem, i byłam u dziadków w Beskidzie, gdzie czas gubił się między sosnami, a światło było inne – bardziej stare, jakby pamiętało więcej niż ktokolwiek z nas.

Chodziłam z dziadkiem Adamem pod Śnieżnicę. Nie mówił wiele, nigdy nie mówił wiele – był raczej ciszą wśród słów innych ludzi. Czasami myślę, że w tej ciszy mieściło się wszystko, czego nie wypowiadało się w domu, we wsi, w kraju. Ale jego dłoń była zawsze blisko, otwarta jak schronienie. Wsuwałam swoją niewielką w jego szorstką, pewną, i wszystko wracało na miejsce, nawet kiedy wiatr zrywał się nagle i trawa zaczynała mówić niezrozumiałym szeptem.

Znajomi dziadka mieli tam ule – wielkie, drewniane skrzynie jak ciche domy. Pamiętam smak miodu – lejącego, jasnego, słonecznego. Dostałam butelkę do ręki, a miód był jeszcze ciepły od dnia. Jadłam palcami, ustami lepkimi od słońca, biegając pomiędzy owcami i dziećmi, których imion już nie pamiętam, ale pamiętam ich śmiech i łąki, które falowały pod nami jak morze. Wysoka trawa zasłaniała świat dorosłych, a ja byłam ukryta – w kwiatowych chmurach, w ostrych liściach, w szczelinach tego lata, które nie chciało się skończyć. Czas był płynny i dziki jak pszczoły, które tańczyły swoje wzory nad głowami.

Na rozwidleniu dróg, tam gdzie kończył się skrót przez łąkę, stała mała kaplica – bielona, z drewna, w której Maryjka miała twarz dziewczynki. Jej policzki były różowe, a oczy zawsze smutne, jakby widziała coś, o czym nie wolno mówić. Zawsze paliły się tam świeczki, a zapach wosku wżerał się w skórę. Ktoś zostawiał tam polne kwiaty, jarzębiny, czasem różaniec z wypłowiałych paciorków. Pachniało snem – nie dało się go opowiedzieć. Światło, wpadające przez wąskie okienko, drżało na figurze, jakby ktoś od środka chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Czasem dziadek prowadził mnie do lasu, gdzie był cmentarz. Taki, którego nikt nie odwiedzał. Krzyże zardzewiałe, ziemia porośnięta bluszczem, tabliczki z zatartymi imionami. Mówił, że tu pochowano tych, co zginęli pod Śnieżnicą, ale nie mówił jak. Zamilknięcie było jak mur. W lesie było cicho, aż za cicho. Nawet ptaki tam nie śpiewały, jakby pamiętały zbyt wiele. Czasem leżał tam kamień, który wyglądał, jak skręcone ciało. Bałam się go dotknąć. Dziadek zawsze wtedy stawał obok, jakby czekał, aż sama zdecyduję, czy patrzeć, czy odejść.

Były w tym dzieciństwie rzeczy niedopowiedziane – kobiety, przestawały mówić na nasz widok, a mężczyźni znikali. Skrzypiące schody, światło gubiące się pod stołem, zapach suszonych grzybów i milczenie, które rosło między jednym a drugim łykiem herbaty. Ale był też dziadek – jego dłonie, plecy, nos czerwony od słońca i twarz zmęczona, ale obecna. I to mi zostało najmocniej – ten lęk, że kiedyś nie zdążę włożyć dłoni w jego dłoń, gdy znowu zerwie się wiatr.

Zima. Padało aż po szyby, ferie zaczynały się od wyprawy na stację. Śnieg sięgał wyżej niż ja, wyżej niż ogrodzenia, był jak miękka ściana czasu. Dziadek wtedy brał mnie na barana i szliśmy do pociągu, który zabierał nas do Chabówki. Miał ciepłą czapkę z wystrzępionym brzegiem i rękawice, pachniały dymem z pieca. Nie pytał, czy jest mi zimno. Wiedział. A ja wtulałam się w niego, czując się bezpieczna, jakby mógł zatrzymać dla mnie cały świat.

Na strych wchodziło się po starej, skrzypiącej drabinie, trzymała się resztkami własnej lojalności wobec domu. W kącie, gdzie światło z okienka padało pod takim kątem, że cząstki kurzu wirowały jak gwiazdy, stała rzeźbiona skrzynia. Drewno miało kolor orzecha, z zakamarkami ciemniejszymi jakby ktoś wlał tam cień. Wzory były misterne – gałązki, ptaki, słońce, jak z dziecięcego snu. Siedziałam obok niej długo, czasem z zamkniętymi oczami, jakbym chciała zapamiętać jej zapach.

W skrzyni leżały książki oprawione w drewniane okładki, ciężkie, pachnące kurzem i żywicą. Nie czytałam ich tak, jak się czyta – literami. Sunęłam palcami po rzeźbieniach, badałam pismo jak ślepcy – zmysłami, intuicją, jakby to było zaklęcie. Wracałam tam w chwilach tęsknoty, jak do świątyni. To był mój sposób, by być blisko dziadka, już po tym, jak odszedł. Po prostu być w miejscu, które go jeszcze pamiętało.

Nie byłam na pogrzebie. Rodzice przywieźli albumy z Auschwitz – oglądałam je w milczeniu. Hałdy okularów, zębów, protez, dziecięce buciki z zaschniętym błotem, fragmenty ciał, których nikt już nie nazywał. Przeglądałam te zdjęcia z bólem, nie miał słów  tylko obraz. Został we mnie na zawsze. Przychodzi w snach, w nieoczywistych momentach. Czasem, gdy patrzę na czyjeś buty. Czasem, gdy zamknę oczy i zobaczę blask metalu w popiele.

Tamten dziecięcy świat kleję z łatek – wspomnienie dłoni dziadka, drewniane litery pod palcami, radość lata i rozpacz śmierci, której nie mogłam zrozumieć. Z rozszczelnionych drzwi, z zapachów i szeptów, z miejsc, gdzie światło drży. Wszystko to było moje. Wszystko było we mnie. I chyba nadal jest.



poniedziałek, 12 maja 2025

🚦 There’s No Mercy at the Crosswalk, 🚦 Na pasach nie ma litości




On Everyday Violence in the Shadow of the Steering Wheel
(Why do I feel afraid just trying to cross the street?)

I wrote this out of protest. It’s not a report, nor is it an attempt at a general diagnosis. It’s a record of the everyday — of the kind of violence that hides in routine. Of those moments when your body tenses in fear, even though all you wanted was to get to the other side of the road.

Written in fragments: out of anger, helplessness, the need for a voice.

If you're afraid to cross the street too — maybe this text is for you.



I walk. Every day. For health, for clarity, for beauty. I walk through suburbs, estates, 50 zones, zebra crossings, roundabouts — through the myth of Irish road decency, which doesn't hold.

Because every step now feels like entering a war zone. I’ve had my licence for 33 years. Not a single fine. Not a single penalty point. I drive slow. I watch my mirrors. I stop for pedestrians. I know both sides. But now, as a pedestrian — I’m a target. I’m an obstacle. Something in the way of the next appointment.

Every day in my estate I watch the same performance: speed demons, phone queens, lads doing 98 km/h where it says 50. Two speed indicators blinking red and every time — 8 out of 10 cars are speeding. As if the speedometer measures manhood. As if rules are insults.

I read the Garda reports: 1,430 drivers caught speeding over a weekend. Some flying at 178 km/h in a 120 zone. But where is the Garda when a child can’t cross the road to school? When local drivers ignore zebra crossings like they’re optional?

This isn’t occasional. This is systemic. It’s daily violence. Normalised. Ignored. Wrapped in car commercials with words like Freedom and Go Further.

And then come the rainy weeks. Endless drizzle, every pothole a puddle. And some drivers — even when they see me standing there, soaked — hit those puddles at full speed. They splash me deliberately, as if the wave of dirty street water was some badge of power. I walk home dripping in sludge and fumes, humiliated, shaken. I cry — silently, bitterly — not because I’m weak, but because the cruelty is so casual. Because they drive like they live: with entitlement and no regard for others. BMWs, Audis, shiny cars with drivers convinced they own the road — and the right to make you invisible.

I’ve had cars brush against me — twice — while I was already on the crossing. Both drivers on the phone. They didn’t see me. My body was too quiet, too human, too inconvenient.

Another time, I was honked at — violently — while crossing at a marked pedestrian crossing at a roundabout. She was in a hurry. She got angry at the sight of me. She didn’t think how terrifying that sound is when you’re just trying to cross the road and stay alive.

I’ve had insults hurled at me. Fingers pointed. Faces twisted in rage. I’ve made up colourful words in my head for them — things I’d never say out loud. But I understand now how road rage becomes cultural permission for wider aggression.

Of course, not all drivers. Some stop before I even reach the curb. Some smile. Nod. They exist — but they’re not the rule. They should be.

Ireland has a problem with its driving culture. Not just in stats — in attitude. It’s the language of dominance and disregard. Sometimes I think the most dangerous weapon in this country isn't a knife — it’s the accelerator in the hands of someone who sees nothing but their own time, their own journey, their own bubble.

And so, I keep walking. Carefully. In resistance. Not just for fitness anymore. For protest. For testimony. For those who are too afraid to step out.

I began writing this piece a year ago, sparked by a road incident that intensified my anger. Over the months, I added various observations and experiences. But today, its publication feels imperative — a compulsion, a raw wound. On May 11, 2025, in Dublin, during a routine speed check, Garda Kevin Flatley was tragically killed. He was struck by a motorcyclist traveling at excessive speed. This heartbreaking event starkly highlights the dangers present on our roads and how quickly tragedy can strike.



O przemocy codziennej w cieniu kierownicy

(Dlaczego jest we mnie strach, gdy chcę przejść przez ulicę?)

Napisałam ten tekst z potrzeby sprzeciwu. Nie jest to raport, nie jest też próbą ogólnej diagnozy. To raczej zapis tego, co codzienne, a jednocześnie przemocowe  tych chwil, w których ciało napina się ze strachu, choć tylko chciało przejść przez ulicę.

Pisany fragmentami: ze złości, z bezsilności, z potrzeby głosu.
Jeśli też boisz się przechodzić przez pasy  być może to też Twój tekst.


Maszeruję. Codziennie, od lat. Dla zdrowia, dla urody, dla jasności umysłu. Maszeruję przez przedmieścia, osiedla, strefy 50, przez zebry, ronda i pobocza  przez irlandzką mitologię drogowej przyzwoitości, która nie działa.

Bo od miesięcy, lat  z każdym kolejnym krokiem  wchodzę w pole walki. Mam 33 lata za kierownicą. Mandatów? Zero. Punktów karnych? Brak. Jeżdżę wolno, przepisowo, patrzę w lusterka, szanuję rowerzystów, puszczam pieszych. Wiem, co to znaczy być po obu stronach. Ale teraz, jako piesza  jestem targetem. Jestem przeszkodą. Ruchem drogowym do zepchnięcia.

Codziennie na własnym osiedlu obserwuję drogowych demiurgów  królowie gazu, księżniczki telefonu, panowie i panie 98 km/h na 50-tce. Dwa wyświetlacze prędkości i codzienny teatr przemocy: 8 na 10 jadą za szybko, jakby licznik był miernikiem męskości, a przepis  obelgą.

Czytam raporty: Garda zatrzymała 1430 kierowców za przekroczenie prędkości w jeden weekend. Rekordziści? 178 km/h w strefie 120. Ale nikt nie wspomina o osiedlowych matkach z wózkiem, które nie mogą wejść na pasy, bo nikt się nie zatrzymuje. O dzieciach uczących się w szkole, że na pasach masz pierwszeństwo, a potem konfrontujących teorię z rzeczywistością na rondzie, gdzie pani w SUV-ie trąbi, bo śmiesz przejść.

To nie są incydenty. To jest codzienna przemoc. Normalizowana. Ignorowana. Skomercjalizowana w reklamach leasingowych z napisem Freedom.

A w dni, gdy deszcz nie ustaje tygodniami, a każda dziura zamienia się w bajoro, kierowcy  mimo że widzą mnie na chodniku  wjeżdżają z impetem w wodę. Chlapią mnie z premedytacją: breją, błotem, całym tym ulicznym ściekiem zmieszanym z pogardą. Idę potem mokra, brudna, drżąca i płaczę w sobie  nad tym, jak bardzo nie obchodzi ich drugi człowiek. Nad tą bezmyślnością, butą, nad wypolerowanymi BMW, Audi i innymi błyszczącymi skorupami, które dają im poczucie, że mogą wszystko. Na drodze, jak i w życiu.

Otarło się o mnie auto  dwa razy. Raz kobieta gadająca przez telefon, drugi raz: to samo. Nie widziały mnie. Moje ciało było zbyt ciche, zbyt ludzkie, zbyt zbędne w obiegu stalowych kabin pędzących do kolejnego deadline’u.

W innym przypadku: trąbienie. Wyrok dźwiękowy. Przechodzę przez przejście z godnością, a z auta leci huk. Zaatakowała mnie za to, że istnieję. Bo była spóźniona? Bo miała zły dzień? Bo ja, piesza, naruszyłam świętą trajektorię jej pojazdu?

Słyszę przekleństwa. Widziałam środkowy palec pokazany z uśmiechem. Wymyślam w głowie słowa, które nigdy nie przejdą przez usta, bo nie jestem tą osobą. Ale coraz bardziej rozumiem, jak z agresji drogowej rodzi się społeczne przyzwolenie na przemoc  tej samej, która potem trafia na fora rodzicielskie, na protesty przeciwko 30 km/h w miastach, do parlamentu, gdzie ktoś z pełną powagą mówi, że „piesi przeszkadzają w ruchu drogowym”.

Nie, nie wszyscy kierowcy są tacy. Zatrzymują się, zanim zdążę stanąć. Kiwną głową, uśmiechną się, zwolnią. Ale to powinien być standard, nie wyjątek w galerii cudów.

Irlandia ma problem z kulturą drogową. To nie tylko statystyki, to atmosfera  język siły i przywileju. Czasem myślę, że najgroźniejszą bronią w tym kraju nie jest nóż, tylko pedał gazu w rękach kogoś, kto nie widzi nic poza sobą.

I dlatego maszeruję dalej. Uważnie. Po swojemu. Wbrew. Nie tylko dla zdrowia. Dla oporu. Dla świadectwa. Dla tych, którzy boją się wyjść na przejście.

Ten tekst zaczęłam pisać rok temu, kiedy jedno z drogowych zdarzeń spotęgowało moją złość. Przez kolejne miesiące dopisywałam różne obserwacje i doświadczenia. Dziś jednak jego publikacja stała się koniecznością  przymusem, żywą raną. 11 maja 2025 roku, na drodze w Dublinie, podczas rutynowej kontroli prędkości, zginął funkcjonariusz Gardy, Garda Kevin Flatley. Został śmiertelnie potrącony przez motocyklistę jadącego z nadmierną prędkością. To tragiczne wydarzenie dobitnie ukazuje, jak niebezpieczne mogą być nasze drogi i jak niewiele potrzeba, by doszło do tragedii.


niedziela, 11 maja 2025

Z kronik lokalnego końca świata (edycja: jedno drzewo)



 

Na naszym osiedlu, zrodzonym z betonu i planów zagospodarowania przestrzennego sprzed epoki klimatycznej katastrofy, kiedyś zasadzono klony i jarzębiny – jakby ktoś chciał jeszcze wierzyć, że zielone może przetrwać między krawężnikiem a wulgarnym playgroundem. Pamiętam, gdy pierwszy raz tu przyjechałam – drzew było kilkanaście. Skromne, ale żywe. Gdy wprowadziłam się w 2012 roku  zostało sześć. Potem zaczęła się wojna domowa przeciw przyrodzie. Dzieci  małoletnie armie znudzenia, frustracji i bezkarności  łamały, rwały, drapały, wspinały się jakby każda gałąź była personalnym wrogiem. A rodzice? Patrzyli w telefony, w telewizory, w siebie nawzajem. Patrzyli i nie widzieli. Albo nie chcieli.

Tylko mój mąż – ten ostatni romantyk w epoce Netflixa  ruszył do obrony. I ocaliliśmy jedno drzewo. Jeden klon. Taki lokalny Stonehenge. Nasz mały manifest: że jeszcze się da, że jeszcze coś może rosnąć, że nie wszystko musi umrzeć.

Ale dziś ten klon jest celem. Przychodzą pod nasz dom jak drapieżne ptaki. Małoletnie bandziory z naszej okolicy  przyszli influencerzy dewastacji i samozaprzeczenia  próbują go zabić. Wyrywają gałęzie jakby to były kończyny ich własnej niechcianej wrażliwości. Wspinają się, huśtają, obłamują jakby natura była ich matką, którą chcą zepchnąć ze schodów. Robią to, gdy nas nie ma. Gdy nikt nie patrzy. Albo patrzy i milczy, jak sąsiedzi.

Bo sąsiedzi... cóż. Ich milczenie jest hałaśliwe. Jest jak reklamowy billboard dla moralnej bierności: Tu mieszkają ludzie, którzy nie bronią życia, tylko oglądają seriale o tym, jak ktoś inny ratuje świat. Ich dzieci są ich lustrem – jakby empatia była wirusem, który udało się skutecznie zaszczepić.

I nie chodzi tylko o jedno drzewo. Chodzi o ekonomię troski, która tu się nie opłaca. O psychologię odklejenia od rzeczywistości, gdzie człowiek nie widzi już niczego, co nie klika. O filozofię świata, w którym najważniejsze pytanie brzmi: co ja z tego będę miał? Chodzi o to, że jeśli jedno drzewo nie może przeżyć pod ludzkim oknem, to co przeżyje? Co ma szansę?

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przebudzą się, ci nasi współlokatorzy świata. Czy kiedykolwiek zrozumieją, że drzewa to nie ozdoby, tylko systemy podtrzymywania życia. Że każdy złamany liść to mikrocios w planetę, którą udajemy, że kochamy. Że nie da się oddychać plastikiem, nienawiścią i Netflixem. Że empatia to nie słabość, tylko jedyna szansa.

Ale może już za późno. Może to właśnie wygląda koniec: bez ognia, bez krzyku, tylko jeden dzieciak z łokciem na gałęzi, jeden dorosły za szybą, jedno drzewo mniej.



piątek, 9 maja 2025

cykl pomarańczowy

 




Sardynki w pomarańczy

Jeszcze nie wiem jak znakować przestrzeń. Jestem
kroplą wody, która myli ściany z szeptem.
Ktoś mnie upuścił. Zdarzyło się to między szafą
a kalendarzem, może pod stołem.
Drobny węzeł krtani nie pozwala mi pamiętać, kto.

Powinien istnieć specjalny znak interpunkcyjny.
Graficzny odpowiednik skurczu krtani.
Przecinek się nie nadaje. Przecinek to klin
na złapanie oddechu, a tu potrzebny
jest typograficzny węzełek, wybój albo potknięcie.*


Byłeś tam? Miałeś wtedy palce wciśnięte w krawędź stołu,
miedź twojej skóry pod światłem zimowym. Powiedziałabym:
piękno, ale czy piękno jest wystarczające,
gdy zamiast sardynek została cisza? Tak.
Litery się nie topią.

Gdzieś pod podłogą sardynki.
Trzymam na półce ich resztki w słoiku.
Powiedziałam sobie: pomarańcza.
I pomarańcz napisał się, jak rozlana herbata
na serwetce, a potem plama przeszła na obrus.

Czym byłbyś ty? Plamą czy serwetką?
Czy może tym wybrykiem wciśniętym
pomiędzy frazę, co chce skończyć się,
ale język nie pozwala? To jak śpiewać
o marszu przez rzekę, gdy woda już dawno
odpłynęła do morza i słowa dryfują za nią.

Powinno być więcej wiersza w tych sardynkach.
Jakieś przyprawy. Złoty pył. Jest tylko pomarańcza,
która w galerii znów mnie przytłacza.
Ktoś szepcze: to jest sztuka. Ale ja znam smak litery P.
Znam marsz stóp w rynnie wypełnionej deszczem.
Wiem, że sardynki to kartka, a nie płótno, które pulsuje bardziej.

Skurcz krtani. Wybój, typograficzny oddech.
Mów mi inaczej. Mów mi sardynko w pomarańczy.
Mów mi ciszo, która próbuje tańczyć.

Marcin Wicha, cytat z książki – Rzeczy, których nie wyrzuciłem



Sardynka

Nie pytaj mnie, co znaczy szczęście.
może tyle, co skórka pomarańczy na języku,
gorzka i lepka,
albo sardynka,
przez chwilę wierzy, że morze to miękki miąższ.
i się nie dusi.

Czasem myślę o literach jak o nasionach –
niektóre wykiełkują na mapie, inne
zostaną w notesie –
mokre od deszczu,
pisał po szybie bez słów.

Światło uczy mnie więcej niż podręcznik –
poranny drzeworyt na parkiecie,
linie papilarne dnia w odbiciu filiżanki.
czytam z tego, co nie zostało zapisane.

Typografia szczęścia to marginesy.
P r z e r w y.
przestrzenie między tym, co się wydarza,
a tym, co się mogło wydarzyć,
gdybym nie skręciła w stronę śmiechu
dziewczyny z wymyślonym imieniem.

Szczerość – to sardynka,
nie udaje, że zna kierunki.
Po prostu płynie, zasolona i świetlista
jakby wszystko było jeszcze możliwe.

Nie uczę się przeżycia. Ćwiczę radość.
Wybieram trasy, gdzie absurd tańczy z sensem,
a tusz rozlewa się jak noc
nad lasem zimą.

Jeśli kiedyś mnie nie będzie,
szukaj mnie tam,
gdzie ktoś zapomniał dokończyć projekt.
gdzie litera wyłamała się z siatki,
żeby zatańczyć.



Notatki pomarańczy

Nie jestem symbolem.
Ani metaforą.
Mam włókna, sok
i czasem trochę goryczy pod paznokciami tych,
którzy próbują mnie zrozumieć.

W środku –
jestem oceanem dla małych ryb.
Słona sardynka przytula się do moich segmentów,
jak do poduszki w obcym kraju. Nie pytam,
skąd przypłynęła. Ważne, że została.

Lubię być trzymana w dłoni,
bo wtedy światło przez mnie prześwituje
jak przez bursztyn, który pamięta lato,
choć jest środek zimy.

Czasem ktoś mnie zostawia na parapecie.
Długo.
Aż wyschnę, zwinę się w sobie,
i wtedy naprawdę wiem, czym jest czekanie.

Mam nadzieję,
że nikt nie pisze o mnie wierszy,
które zaczynają się od soczysta.
To słowo jest jak źle dobrany font –
zbyt bezpośrednie,
pozbawione dystansu.

Jeśli już musisz mnie zapamiętać,
niech to będzie moment,
gdy pierwsza kropla soku spada na nadgarstek,
a ty nie wiesz jeszcze,
czy to radość, czy rana.



Głos światła

Nie należę do nikogo.
Nie obieram stron.
Wchodzę w szczeliny między znaczeniami,
rozszczepiam się na kolory,
próbujesz mnie uchwycić.

Widziałam. Sardynka drgnęła
w gęstwinie miąższu –
to było jak oddech. Krótki, ale prawdziwy.
Nawet w zamknięciu można być sobą.

Przeszłam przez pomarańczę
o szóstej rano,
kiedy nikt nie patrzył –
cienie były jeszcze miękkie,
a skórka pachniała snem.

Bywam na szybie, na dłoni, na papierze –
zostawiam znaki,
ale nie jestem przesłaniem.

Lubię, kiedy ktoś za mną idzie
nie wiedząc dokąd.
To znaczy, że ufa temu, co nie ma granic.
Liniom, które nie prowadzą,
a zapraszają.

Świat nie jest do czytania.
jest do podświetlania od środka.



Cisza wchodzi tylnym wejściem

Nie musisz mnie otwierać. Cisza i tak znajdzie drogę.
Przejdzie przez wnętrze pomarańczy,
zwinie się w sardynce, zamieszka między znakami
interpunkcyjnymi, których jeszcze nie wymyślono.

Przez chwilę myślałam, że to ty – cień przemykający
pod lampą, ale to był tylko węzeł powietrza,
przesunięcie znaczenia.

Noc czasem upada na kolana w kuchni,
gdzie mleko się kończy, a światło z lodówki
jest jedyną latarnią dla tych, którzy wracają
z niczym.

Cisza nie zna kierunków. Jak sardynka albo białe koty,
które drżą w momencie, gdy pęka sen.

Być może jesteśmy tylko śladami –
nieoczywistymi, jak znaki na zaparowanej szybie.
Pojawiam się tam, gdzie coś przestało być głośne.
Między ostatnim szelestem a pierwszym kim jesteś?

Mów mi ciszo, jeśli nie możesz inaczej.
Zostawię dla ciebie światło w pomarańczy.
I kartkę pełną marginesów.



Cisza sardynki

Nie powiedziała nic. Położyła się w puszce,
zwinęła myśli w sreberko, i przez moment pachniała
oceanem – śniła o niebie.


Cisza nie potrzebuje konserwantów.
Wystarczy jej czas –
zamyka się w sobie. W gardle dziecka,
które nie nauczyło się jeszcze płakać.

Ktoś mówił o niej, że to przeoczenie.
Ale ja wiem – to wybór.
To sardynka. Woli nie wiedzieć,
czy ktoś ją otworzy.



Cisza pomarańczy


Nie da się jej obrać. Cisza nie daje się rozdzielić na części –
jest cała i lepka, przykleja się do skóry, jak niedopowiedzenie.

Leżała długo na parapecie, aż zgubiła gorycz.
Wyschła w sobie jak list napisany do kogoś,
kto nigdy go nie przeczyta.

Sok zapomniał, jak się płynie.
Zamiast tego – napięcie.
Między paznokciem a skórką,
między światłem a cieniem,
kiedy nikt nie pyta.



Cisza światła

Wchodzi zawsze bokiem. Zza zasłony, spod drzwi,
albo z odbicia w lustrze, zapomniała, kogo udaje.

Nie krzyczy. Ale wszystko przy niej milknie.
Jakby świat w końcu oddał głos temu,
co nie zostało powiedziane.

Była tam – pomiędzy dwiema sekundami,
w chwili, gdy zapominasz, czy to świt, czy zmierzch.

Cisza światła nie świeci. Ona trwa.
W twoim spojrzeniu, które nic nie mówi,
ale wszystko pamięta.



Czym jest cisza

Cisza nie jest brakiem dźwięku.
Jest dźwiękiem, który zrezygnował z bycia zrozumianym.

Bywa trzymana w dłoni – drży lekko jak pomarańcza,
jeszcze nie wie, czy ktoś ją otworzy,
czy zostanie zapomniana na parapecie
na tyle długo, by stracić soczystość i zyskać znaczenie.

Cisza nie jest symbolem. Nie da się jej uprościć.
Nie mówi nic, ale słyszy wszystko –
zwłaszcza te rozmowy, których nie odbyliśmy,
żeby nie zburzyć nastroju.

W środku ocean, dla rzeczy małych i przestraszonych,
zasypiają przy jej brzuchu, jak sardynka przy pomarańczy.

Czasem ktoś ją stawia na krawędzi krzesła,
wstawia do lodówki, albo zostawia pomiędzy frazami –
jakby była przystankiem, a nie drogą.

Z czasem wysycha, zwija się w sobie,
aż wreszcie zaczyna rozumieć,
czym naprawdę jest czekanie:
to trwanie bez gwarancji powrotu.
To skurcz światła w słoiku po herbacie.
To niedokończony projekt. Przechowywany
nie z obowiązku, ale z potrzeby zachowania oddechu.

I tylko wtedy, gdy ktoś przypadkiem dotknie cię znowu –
głosem, spojrzeniem, pytaniem – rozlewasz się
kroplą na nadgarstku.

Nie wiadomo, czy to radość.
Czy rana. Ale jesteś.



Cisza w pomarańczy
(wariacja na temat sardynki)

Cisza nie puka do drzwi, wchodzi, gdy sięgasz po pomarańczę
i nagle przypominasz sobie, że dziś miałaś do kogoś zadzwonić.

Ale nie dzwonisz. Przekrawasz owoc jakby to była rozmowa –
Cząstka po cząstce, oddech po oddechu, z ciszą zawiniętą w błonki,
pękają bez dźwięku.

W środku sardynka. Mała, przesolona, wspomnienie zdania,
którego nie powiedziałaś w porę. Przytula się do wnętrza jak do snu,
który nie zna języka.

Są rzeczy – istnieją tylko raz – skurcz soku na nadgarstku,
cienie dwóch palców na obrusie, wzór – zostawia gorycz
na końcu języka.

A potem zostaje tylko miękka skórka z wyschniętym środkiem.
cisza, usiadła na parapecie
i czeka.

Nie na słowo.
na to, że zrozumiesz bez niego.



Dlaczego nie jestem owocem 
(wariacja na temat pomarańczy)

Nie jestem pomarańczą. Choć czasem wydaje mi się,
że coś we mnie fermentuje – resztka dnia, który nie został zapisany.

Mogłam być słoikiem. Albo sardynką.
Czasem wystarczy źle odczytać przepis, żeby nie powstało nic,
co można by nazwać obiadem.

Piszę, bo nie potrafię nie. Choć łatwiej byłoby pójść po farby,
rozstawić sztalugę, i malować tylko to, co się nie rusza.

Na przykład wnętrze mojej torby. Albo kota sąsiadów, zawsze
śpi na boku i udaje, że nie widzi śmierci.

Pamiętam pomarańczę z dzieciństwa – nie owoc, ale kolor dresu,
który mama kupiła na przecenie. Nosiłam go do kościoła.
Pachniał plastikiem i czymś jeszcze – może nadzieją,
że tym razem nikt się nie odwróci.

Wczoraj rozlałam atrament na papierze, miał być notatkami.
Zamiast tego powstał kontur ryby. Może sardynki,
ale bez kontekstu. Tylko ciało i cień.

Nie rozumiem, dlaczego nie mogę po prostu opisać
pomarańczy. Zawsze coś się wtrąca:
ból zęba, wspomnienie o zapachu kremu do rąk,
głos w radiu mówiący o eksplozji bardzo daleko stąd.

Piszę, bo świat mi się nie zgadza. Bo pomarańcza
nie jest tylko owocem. Jest też ruchem ręki,
podaje ją komuś, kogo się jeszcze nie zna,
ale już trochę żałuje.

Nie jestem malarką, bo moje kolory siedzą w gardle
i boją się wyjść. Ale kiedyś, kiedyś może
ktoś wysunie szufladę, i znajdzie tam zeszyt.
Na marginesie – ślad po soku. A obok: jedno zdanie
nie do końca o mnie.



Świt na języku 
(wariacja ciszy z wnętrza liścia)

Cisza weszła boso. Zanim ją zobaczyłam, usiadła w rynnie –
udając liść, który nie zdążył opaść.

Nie robiła hałasu. Była dźwiękiem pozostawionym w garnku
po zupie, ciepłym jeszcze, ale już nie do powrotu.

Powiedziała:
dziecko uczy się świata nie przez nazwy,
lecz przez nagłe znikanie.


Dotknęła ściany. Na jej powierzchni wykwitł kształt –
niepodpisany, ale znajomy jak rana na krawędzi filiżanki.

Pamiętasz ten świt, gdy mleko się zagotowało,
a nikt go nie zauważył?

Byliśmy tam. Zbierając z podłogi oddechy,
zanim nauczyliśmy się mówić kocham bez pytania.

Widziałam, jak sosna zaczyna się bać.
Nie przed siekierą – przed dzieckiem, które pierwszy raz zapytało:
czy drzewo czuje ból?

A my nie umieliśmy odpowiedzieć ani ciszą, ani krzykiem.

Włożyłam list w środek pomarańczy. Nie po to, by go znaleźć –
tylko po to, by był tam, gdy kiedyś świat pęknie na pół
i ktoś zapragnie wyczytać z miąższu sens.

Cisza nie wyjaśnia. Pojawia się w chwili, gdy odwracasz wzrok
od tego, co zbyt proste.

Być może wszystko zaczęło się od oddechu w skórce mandarynki,
albo od łzy, która nie znała powodu – tylko datę.

Jeśli wrócimy tu kiedyś, niech to będzie w języku glonów.
Niech nas uczą te, które nie pytają o przyszłość –
mech, pająki, dzieci śpiące w nieznanym.

Nie zapalaj światła. Nie czytaj listu.
Tylko połknij świt, zanim wystygnie.



Dlaczego nie jestem sardynką
(choć bardzo bym chciała)

Nie jestem sardynką, chociaż czasem leżę w sobie
tak ciasno, że nie da się oddychać.

Moje ciało nie jest błyszczące, nie odbija światła jak trzeba,
raczej pochłania – zapachy, głosy, niepotrzebne rozmowy z kuchni.

Kiedyś kupiłam puszkę, bo była ładna.
Złota, z niebieską syreną i napisem po portugalsku.
Nie umiem portugalskiego, ale lubię jak wygląda.

Nie otworzyłam jej nigdy. Bo wtedy wszystko by się skończyło.
Prawda? Otwieranie jest końcem, a zamknięcie – poczuciem,
że coś może jeszcze trwać.

Piszę, bo nie potrafię być rybą. Chociaż fascynuje mnie ich milczenie,
to, jak patrzą w ścianę wody i nie oczekują niczego.

Nie jestem sardynką, bo mam za dużo marzeń
i za mało soli. Bo nie potrafię leżeć obok innych
bez pytań o sens, dotyk, pochodzenie.

Sardynka nie analizuje. Nie pisze długich maili,
nie czyta wiadomości, nie martwi się o rachunki
ani o to, że znów zapomniałam odpowiedzieć komuś,
kto mnie kiedyś kochał.

Może kiedyś – jeśli wszystko się uspokoi,
jeśli znajdę miejsce, gdzie nikt nie będzie chciał,
abym była czymś więcej niż tym, kim jestem –

zwinę się w sobie jak ryba w puszce.
I będę cicha. Choć nie jestem.




czwartek, 8 maja 2025

ZATRUDNIĆ PREZYDENTA

 



czyli o sztuce wyboru w czasach propagandy i przebierańców

Nie ma już niewinnych wyborów. I może nigdy nie było. Znów będziemy słuchać historii o biednych dzieciach, psach ze schroniska, szlachetnych przodkach i przypadkiem przejętym mieszkaniu po schorowanym sąsiedzie. Kandydaci będą do nas mówić z bilbordów, uśmiechać się z ekranów, wzruszać historiami, które ktoś zawczasu ułożył tak, by działały na nasze emocje.

Ale ja nie chcę emocji.
Chcę wiedzieć.

Piszę to jako obywatelka, wyborczyni, kobieta, która wierzy w odpowiedzialność. Nie mam złudzeń co do polityki, ale mam wymagania wobec tych, którzy chcą rządzić moim krajem. Wierzę, że prezydent to nie symbol, tylko pracownik publiczny najwyższego szczebla. A jeśli mam go zatrudnić  muszę wiedzieć, kogo biorę na etat.

W demokracji wyborca nie tyle głosuje, ile zatrudnia. To słowo warto powtórzyć: z a t r u d n i a. Kogoś, kto przez pięć lat będzie współzarządzał strukturą naszego bezpieczeństwa, emocji zbiorowych, finansów, międzynarodowych relacji, naszej narracji o sobie jako narodzie. Wyborca nie jest klientem supermarketu, choć tak chcą go widzieć sztaby wyborcze. Jest raczej świadkiem w procesie, ławnikiem i jednocześnie  jakże często naiwnym  pracodawcą. Nie może ufać uśmiechom na bilbordach, lecz musi znać każdy brud, bo to nie ma nic wspólnego z sensacją  ma wszystko wspólne z odpowiedzialnością.

Mit niewinnego bohatera

Nie ma nic bardziej podejrzanego niż polityk bez cienia. Władza przyciąga nie tych, którzy są prawi, ale tych, którzy potrafią ukryć swoje winy lepiej niż inni. Dlatego nie chcę wiedzieć, jak wzruszająco zajął się cudzym dzieckiem i tak został ojcem  to zabieg emocjonalny, przewidziany przez algorytmy kampanii. Chcę wiedzieć, co zrobił, kiedy nikt nie patrzył. Komu pozwolił umrzeć w ciszy. Czyją ziemię zajął pod osiedle. Czyją przeszłość sfałszował w CV. Jakie obietnice składał w zamian za ciche milczenie.

Świadomy wyborca to nie ten, który daje się uwieść opowieściom, ale ten, który rozumie, że każda opowieść jest instrumentem wpływu. Uczuciowym szantażem. Elementem gry, w której wygrywają nie ci, którzy są lepsi, ale ci, którzy wyglądają lepiej na TikToku, w telewizji śniadaniowej i na tle dzieci z zespołem Downa.

Sztaby wyborcze jako maszyny do symulacji cnoty

Sztaby to dziś nie tylko zespoły doradców. To laboratoria inżynierii społecznej, które analizują nasze zachowania, kliknięcia, nastroje. Wiedzą więcej o nas niż my sami. A skoro wiedzą, jakie historie nas poruszą  produkują je. Kandydaci płaczą na zawołanie. Opowiadają o dziadku z powstania. Podają rękę osobie na wózku. Przypadkiem pozwalają się sfotografować z adoptowanym psem. To wszystko jest skalkulowane, przeliczone, obliczone na kliknięcia i wzruszenia.

To nie jest polityka. To jest teatr. I to taki, w którym publiczność nie wie, że aktorzy mają reżysera, suflera, maski i strategię wyjścia ze sceny.

Świadomość jako jedyna forma obrony

Zachodni socjolodzy i badacze demokracji  jak Wendy Brown, Jan-Werner Müller czy Chantal Mouffe – od lat piszą o postpolityce, czyli świecie, w którym debaty o wartościach zostały zastąpione walką o wizerunek. Polityka nie dotyczy już wizji świata  dotyczy narracji o tym, kto wygląda bardziej „ludzko”.

Ale my, wyborczynie i wyborcy, nie jesteśmy rekwizytami. Nie jesteśmy obowiązkowym tłumem na tle plakatu. Mamy pamięć, mamy rozum, mamy instynkt.

To dlatego powinniśmy znać wszystko. Każdy romans, każdy przekręt, każdą kochankę i każdą przemoc. Nie z ciekawości, ale z konieczności. Jeśli obcy wywiad zna więcej niż społeczeństwo, to ten, kto zostaje prezydentem, staje się zakładnikiem tych danych. A naród  potencjalnym zakładnikiem jego strachu i decyzji podejmowanych w cieniu szantażu.

Więc: musimy znać prawdę.
Nie z ciekawości. Z obowiązku.

Jak powinien wyglądać prezydent  profil idealny i niemożliwy

Nie szukam bohatera bez skazy. Ale szukam człowieka, który przyznał się do win. Takiego, który zamiast błyszczeć w oczach PR-owca, ma twarz zrobioną z wątpliwości. Takiego, który wie, że nie wszystko wie. Który mówi: Myliłem się i to była krzywda  a nie: Nie miałem pełnej wiedzy na tamtym etapie. Szukam kogoś, kto zna różnicę między odpowiedzialnością a PR-em. Kto rozumie samotność decyzji i kto nie próbuje jej zamaskować fałszywym uśmiechem na plakatach.

Prezydent nie ma być ani ikoną, ani tatusiem. Ma być pracownikiem społecznym najwyższego szczebla. Z zatrudnieniem czasowym i wypowiedzeniem w razie zdrady. To nie on zasługuje na nasze zaufanie. To my zasługujemy na prawdę.

JA, wyborczyni: obywatelka w czasach cynizmu

Nie jestem targetem. Nie jestem emocjonalnym zasobem. Jestem kimś, kto ma pamięć historyczną, instynkt moralny i zdolność analizy. I jeśli ktoś chce być prezydentem mojego kraju  musi wiedzieć, że patrzę dalej niż jego posty, przemówienia i wyuczone gesty.

Nie wystarczy być „sympatycznym”, „przyszywanym ojcem” albo „kochać psy”. Trzeba umieć podjąć decyzję, której nikt nie zrozumie  i potem za nią odpowiedzieć. Trzeba być gotowym odejść w ciszy, kiedy trzeba. Trzeba przyznać się do winy, zanim zrobi to dziennikarz śledczy. Trzeba rozumieć, że ludzie nie chcą już narracji  chcą faktów.

Bo jeśli chcemy ocalić resztki demokracji, to musimy wreszcie potraktować wybory nie jak święto, tylko jak audyt. Z zimną głową i bez wzruszenia.


poniedziałek, 5 maja 2025

Birr Castle Demesne














Kilka kadrów z naszego wiosennego wypadu do Zamku w Birr. Sophia była na przerwie świątecznej, więc wyruszyłyśmy obejrzeć słynny, ponad 150‑letni teleskop i garść kosmicznych gadżetów na wystawie. Potem błądziliśmy po rozległych ogrodach – kwiaty rozkwitły kolorami, a rzeka wylewała się wartkim nurtem, jakby chciała wszystkiego naraz. Posiadłość rozciąga się na niemal 80 hektarach zieleni, a jej mury zamieszkuje rodzina Parsonsów już w siódmej generacji. Na placu zabaw Sophia szybko znalazła nowych przyjaciół i – jak to bywa – ciężko było nam ją stamtąd wyciągnąć. Domek na drzewie wciąż w remoncie, więc wrócimy tam dopiero za rok. Na zdjęciach zobaczycie odrobinę tamtego błota, pochmurnego nieba i deszczowego szumu w koronach drzew. To naprawdę magiczny zakątek irlandzkiej przyrody i historii. Zamek można zwiedzać latem, po wcześniejszym umówieniu – wciąż jest pełen życia i gospodarzy. Lubię to miejsce.


Cuilcagh Boardwalk Trail (Stairway to Heaven): zapach torfowisk, światło i wiatr

 















Zrobiliśmy trasę w wietrzny dzień – może dlatego wszystko tak mocno zapadło mi w ciało. Cuilcagh Boardwalk Trail, znany jako 'Stairway to Heaven', zaczyna się spokojnie: szeroki, utwardzony szlak prowadzi przez płaskie wrzosowiska i torfowiska. Na początku to tylko spacer. Kilka owiec, wiatr w plecy, żwir pod butami. Ale potem coś się zmienia. Wiatr przestaje być tłem, zaczyna mówić. Wchodzi pod ubranie, szarpie włosy, szumi w trawie. Na źdźbłach porzucone resztki wełny falują, jakby chciały odlecieć. Gdzieś pod powierzchnią szemrze woda. Wszystko oddycha – powoli, rytmicznie, razem z tobą. Po kilku kilometrach zaczyna się kładka. Drewniana, wąska, wznosząca się coraz wyżej. Przez ostatnie dwa kilometry deski prowadzą przez torf, aż do stromych schodów wbitych w zbocze góry. To już nie jest spacer, tylko wejście. W niebo. Oddychałam głęboko, ale to powietrze było gęste, ciężkie od zapachów torfu, mokrego mchu, czegoś starego i mineralnego. Czułam, że to miejsce mnie przepuszcza, ale nie przyjmuje. Jeszcze nie. Ze szczytu rozciąga się widok na granice kilku hrabstw, wzgórza Leitrim, jeziora. Ale najwięcej widać nieba – nie nad głową, tylko wokół. To nie był po prostu szlak. To było spotkanie z czymś, co trwa. Po prostu – jest.


sobota, 3 maja 2025

Gdzie nie widać dłoni

 


Wchodziłam w to lato jak w wodę po burzy – nie z rozpędu, tylko z ciężarem, który działał jak kotwica i skrzydło jednocześnie. Beskid Wyspowy – rozdziały ułożone z zapachów i poziomic. Ciocia kończyła dom, w środku tynk jeszcze nieobeschnięty, kafle jak niedopowiedziane zdania, a ja – z rękami pełnymi czerwonych porzeczek, jakby to był jedyny język, którym mogłam mówić. Czarne wbijały się w skórę, zostawały w liniach papilarnych jak szyfry. Deszcz nie padał, on przeobrażał. Potok zmieniał się w coś, czego nie dało się przejść, tylko trzeba było przeczekać, albo objąć. Rwąca rzeka szarpała kamienie, dźwięk jakby nie świat, ale samo jego dno się przesuwało. Wtedy zaganiałam zwierzęta, z namaszczeniem, z jakąś rytualną powagą – zamykałam kury jak tajemnice, króliki karmiłam, jak własne pytania, które nie miały dokąd pójść. W środku dnia było ciemno, i cały świat pachniał ziemią, futrem, błotem, burzą. Nie było telewizora, nie było potrzeby. Mówiły trawy, rynny, psy sąsiadów. Dzieciarnia przybiegała z książkami, bez okładek, bez początku, bez końca. Dzieliliśmy się, wymyślaliśmy – kto przetrwa noc na sianie, kto pierwszy zniknie w sadzie, kto dotknie nieba. Trawy mówiły też do nas – szeptały, jakby znały język innych światów. Czasem parowały po deszczu, jakby świat miał własną skórę i właśnie otwierał pory. Uciekałam nocą, nie jak z ucieczki, tylko z wewnętrznego przymusu ruchu – nogi same prowadziły przez pola, pod urwiska. Leżeliśmy na granicach nocy, patrzyliśmy w gwiazdy, ale one nas nie obchodziły. Chodziło o ten moment, zanim zacznie się mówić. Albo zanim trzeba będzie wrócić. Msza w niedzielę – jedyna ceremonia, której nikt nie kwestionował. Koń sąsiada był staranniejszy od nas wszystkich, brązowy, z białym znakiem na czole. Wóz skrzypiał jak opowieść o przetrwaniu. Buty zakładało się dopiero pod kościołem, jakby ziemia była jeszcze zbyt bliska. Kościół nie stał na żadnym wzgórzu. Nie musiał. Wyrastał z rynku jak najstarsze drzewo tej okolicy – nie przez swoją wysokość, tylko przez pamięć, którą trzymał w szczelinach drewna. Przyklejony do codzienności, a jednak osobny. W jego cieniu sprzedawano lody, pocztówki, gwoździe i czas. Po mszy nikt się nie spieszył. Za kościołem rozciągały się łąki, nieuporządkowane jak myśli przed snem. Tam szliśmy po mszy – dzieci, półdzikie, z bosymi stopami oblepionymi ziemią, i starsi, którzy mieli swoje powody, by na chwilę usiąść na kamieniu i nie mówić nic. Leżeliśmy wśród ziół, których nazw nie znałam, ale znało je moje ciało. Pszczoły, jętki, zapach mlecznego światła. Ktoś gwizdał, ktoś szeptał. Czas się rozłaził, jakbyśmy byli poza porządkiem, który rządził zegarami w domach. Czułam się wtedy częścią czegoś większego – nie wspólnoty, nie krajobrazu, tylko czegoś, co nie potrzebowało nazwy. Jakbyśmy wszyscy, w tamtym rozmazanym świetle popołudnia, znów byli stworzeni od nowa, z tej samej trawy, wody, zapachu lipy i odległych dzwonów.

Najpierw jednak była liturgia.

Ciemny i stary z drewna, które widziało więcej niż ja kiedykolwiek zapamiętam. Pachniał jak dom, w którym przez dekady modlono się bez przerwy – wilgotno, kadzidlanie, cieliście. Święcona woda cuchnęła jak coś, co długo nie było ruszane, jak zbutwiała tajemnica, którą ktoś próbował oczyścić solą i żywicą. Maczało się w niej palce bez pytania – tak trzeba. Ściany były pokryte obrazami, płaskimi, mocnymi w barwie – opowieści dla tych, co nie czytają, ale czują. Złocenia nie błyszczały jak nowe, tylko jak wspomnienie słońca. Podłoga – z kamienia, chłodna nawet w największy upał. Kroki tłukły się echem, wszystko, co nie było modlitwą, zdawało się zbyt głośne. Ludzie – ubrani jak do pieśni. Kobiety w haftowanych koszulach, spódnicach ciężkich od wzoru i tradycji. Kiedy klękały, materiał szumiał jak woda w lesie. Koraliki, owoce krwi, poukładane przy szyjach, jak różańce. Nie śpiewały – unosiły głosy, które nie znały fałszu. Śpiew był wspólny, pełny, jakby każdy z nich miał wewnątrz siebie tę samą melodię, tylko na chwilę ją oddał. Mężczyźni – wysocy, milczący, ich dłonie miały twardość pracy, której nie trzeba tłumaczyć. Twarde linie twarzy, głosy chrapliwe od milczenia i wódki. Ale wtedy – skupieni, obecni. Czułam się częścią i nieczęścią. Obca, ale oprawiona w znane spojrzenia. Mówili do siebie, nie do mnie, ale kątem ust: „to Ziutkowa”. Wystarczyło. Byłam opisana – córka Ziutki. Tożsamość podana półgłosem, zatwierdzona dotknięciem ramienia, uśmiechem w kąciku ust, spojrzeniem, które nie pytało, tylko wiedziało. Po mszy szliśmy do baru. Jedyny na rynku. Oranżada, butelki tłuste od dotyku, głosy zlepione z dialektów. Dorosłość wtedy była dla mnie językiem, którego niby rozumiałam, ale nie przez znaczenia – raczej przez barwę, drganie, wysokość. Jakby każde zdanie było nie tyle wypowiedziane, co zagrane na instrumencie, którego nie znałam, ale czułam jego rezonans. Siedziałam przy stole, piłam przez rurkę oranżadę z cienkiego plastiku i słuchałam – nie sensów, tylko ciał. Ich słowa miały inne tempo, inne napięcie samogłosek. Jakby w każdym z nich była pogoda, gleba i zmęczenie. Jako dziewczynka z północy, mówiąca czysto, bez żadnego akcentu – jak ze szkoły, z radia, z czytanki – zostałam nagle włożona w coś eterycznego, coś innego, co miało swoje ciało, oddech i puls. Przyglądałam się tym słowom jakby były kamieniem – niezwykłym, oszlifowanym przez czas, żywym – który ktoś wsunął mi w dłonie. Obracałam go powoli w palcach, próbując zrozumieć, co mówi – nie przez definicję, tylko przez kontakt. Przez fakturę, przez ciepło, przez to, jak światło tańczyło na jego powierzchni. I tak właśnie wchodził we mnie ich język – nie przez uszy, ale przez skórę, przez gardło, przez napięcie w brzuchu. Akcent oswajał się jak zwierzę – powoli, ostrożnie. Aż w końcu wskakiwał na odpowiednią półkę w mózgu i zsuwał się w dół, jak woda po kręgosłupie. I wtedy słowa same się rozpływały w ciele rozumienia. Nie musiałam już nic tłumaczyć. Znałam ten język – nie ze szkoły, tylko z wnętrza. Jakby był we mnie od zawsze, tylko czekał na tę częstotliwość, na to drżenie, które go obudzi.

A za oknem łąki falowały jak teksty psalmów, które dopiero nauczyłam się słyszeć.

czwartek, 1 maja 2025

Cisza wchodzi tylnym wejściem

 




Nie musisz mnie otwierać. Cisza i tak znajdzie drogę.
Przejdzie przez wnętrze pomarańczy,
zwinie się w sardynce, zamieszka między znakami
interpunkcyjnymi, których jeszcze nie wymyślono.

Przez chwilę myślałam, że to ty – cień przemykający
pod lampą, ale to był tylko węzeł powietrza,
przesunięcie znaczenia.

Noc czasem upada na kolana w kuchni,
gdzie mleko się kończy, a światło z lodówki
jest jedyną latarnią dla tych, którzy wracają
z niczym.

Cisza nie zna kierunków. Jak sardynka albo białe koty,
które drżą w momencie, gdy pęka sen.

Być może jesteśmy tylko śladami –
nieoczywistymi, jak znaki na zaparowanej szybie.
Pojawiam się tam, gdzie coś przestało być głośne.
Między ostatnim szelestem a pierwszym kim jesteś?

Mów mi ciszo, jeśli nie możesz inaczej.
Zostawię dla ciebie światło w pomarańczy.
I kartkę pełną marginesów.


Na marginesie sardynki, w świetle pomarańczy

Zaczęło się od Sardynek w pomarańczy. Dla wielu to absurd – dziwna para, surrealistyczna plama smaku i obrazu. Dla mnie to był gest – skurcz języka, przegięcie znaczenia. Właściwie powinnam cofnąć się jeszcze dalej, do wiersza Franka O’Hary Dlaczego nie jestem malarzem, i do tej cichej rewolucji, którą ten tekst zapoczątkował. Do jego lekkości, rytmu, który udaje prozę, a jednak pulsuje jak światło w oknie. Do jego zrozumienia dla abstrakcji, nie jako ucieczki od sensu, lecz jako sposobu jego noszenia – luźno, czule, z wyrozumiałością dla niedopowiedzeń.

To był pierwszy krok – a potem zaczęły się plamy: pomarańcze, które nie chciały być metaforą. Sardynki, które wiedziały, że nie są obrazem, tylko literą P. Cisza, która nie była brakiem, tylko światłem z lodówki w nocy, gdy wracasz z pustymi rękami. Wiersze zaczęły się pojawiać jak ślady: mokre ślady łap, rozlana herbata na obrusie, przestrzenie między tym, co się wydarzyło, a tym, co mogło się wydarzyć, gdyby język pozwolił.

Powstało już trzynaście tekstów – ściśle ze sobą związanych, ale nie w sposób hierarchiczny czy linearny. To raczej siatka połączeń, połyskująca sieć sensów i niesensów, które splatają się w czasie i semantyce. Każdy z tych wierszy to głos – niekiedy sardynki, niekiedy pomarańczy, czasem ciszy lub światła – ale tak naprawdę to wszystko język. Język, który się wymyka, tańczy, milknie, śmieje się z typografii, kłóci się z interpunkcją, chce być szczery jak ryba i miękki jak miąższ.

To cykl o próbie istnienia pomiędzy. Między literą a obrazem. Między metaforą a rzeczą. Między tym, co się mówi, a tym, co się tylko przeczuwa. Poezja nie jest tu próbą zamknięcia znaczenia – raczej jego rozszczelnieniem. Wybujaniem. Kiedy język nie nadąża za emocją, powstaje wybój. Wtedy właśnie rodzi się wiersz.

środa, 30 kwietnia 2025

O człowieku, którego zabrakło, i tych, którzy są

 


W drodze na siłownię rozmawiałam z córką o tym, co wydarzyło się w Polsce. O lekarzu z Krakowa. O tym, że został zamordowany przez pacjenta. Mówiłyśmy o tym spokojnie, ale ciężko – jakbyśmy musiały co chwilę łapać oddech pod wodą. Wracałyśmy do słów, przekazów z mediów, tego, co się dzieje wokół. Co pozwala takiej zbrodni w ogóle zaistnieć.

Myślę długo. Nie dlatego, że się boję, nie dlatego, że czuję się zagrożona. Raczej dlatego, że coś we mnie zadrżało – coś miękkiego i starego, coś, co zna już ton szczucia. Wychowałam się wśród ludzi, którzy potrafili patrzeć na drugiego człowieka z uważnością. Kiedy ktoś chorował, to się gotowało rosół. Kiedy sąsiad tracił pracę, przynosiło się mu drożdżówkę i pytało: jak ci pomóc? Nie pytano, w kogo wierzy, na kogo głosuje, z kim śpi. Po prostu się było. Wspólnie. A teraz obserwuję, jak zaszczuwanie staje się stylem komunikacji publicznej. Słowa wypowiadane z mównic – oskarżenia o „zabijanie dzieci”, „propagowanie zboczeń”, „eksperymenty na ludziach”. Lekarze, pielęgniarki, nauczycielki, nauczyciele, osoby pracujące z ciałem, z troską, z edukacją, ze złożonością ludzkiego życia – stają się wygodnym celem. Bo są blisko. Bo można ich nazwać po imieniu. I wypchnąć poza nawias. To nie jest przypadek, że ktoś, kto powinien dostać pomoc psychiatryczną, przychodzi z nożem do lekarza. To nie jest przypadek, że ktoś, kto żyje w frustracji i bezradności, wybiera sobie wroga z ekranu telewizora. To jest efekt. Długo fermentowany. Zasiewasz podejrzliwość – zbierzesz pogardę. Zasiewasz pogardę – zbierzesz nienawiść. A potem, prędzej czy później, ona znajdzie ujście. Najczęściej tam, gdzie ktoś stoi z otwartym sercem i próbą pomocy. W białym fartuchu. Z dłońmi zanurzonymi w czyimś bólu. To nie jest przypadek. To jest społeczny klimat. Warunki, w których szczucie ma się świetnie, a wrażliwość – wycofuje się po cichu do piwnicy. Do schowka. Pod skórę. Nie chcę pisać musimy coś z tym zrobić, bo nie mam dziś gotowej recepty. Ale boli mnie, że tak łatwo przyszło ludziom zapomnieć, jak wyglądają oczy drugiego człowieka. I jak wiele może znaczyć jedno dobre, ciche słowo.